KROPKA KRESKA RECKA


Kropka kreska recka
„Fajny koncert dziś w teatrze
Brakło kreski i parkietu do rave'u”
Tak napisałam sobie wczoraj na Fecebooku po powrocie z teatru. A dziś rano nasunęły mi się dwie refleksje. Po pierwsze, raczej jam session wykolejający się na torach projekcji video a nie koncert. Po drugie, jak mawiał mój kolega, fajna to może być zupa pomidorowa, o sztuce powinno się dać powiedzieć więcej.
Nowa propozycja Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach to „Kropka kreska, kropka kreska” Pawła Paczesnego (reżyseria), Tomasza Jękota i Macieja Podstawnego (dramaturgia). Spektakl muzyczny inspirowany muzyką Talking Heads. A właściwie filmem „Stop Making Sense” dokumentującym trasę koncertową zespołu. Tu refleksja trzecia. Aktualne to? Piosenki sprzed trzydziestu lat, jako głos młodego pokolenia? Czy w ogóle chodzi o przekaz, czy tylko o frajdę publicznego łamania konwenansów? Jakich konwenansów? Tytuł filmu inspirującego twórców sugerowałby, że nie ma co plenić znaczeń i należy się skupić na czystym performance.
Yeah, performance full of manifestos and different sorts of creed. We’ve heard so many of them since the 80s. “You are not your job, you're not how much money you have in the bank. You are not the car you drive. You're not the contents of your wallet. You are not your fucking khakis. You are all singing, all dancing crap of the world.” Albo to, or such words (as the preformance doesn’t mind being bi-lingual for no special reason, czemu ja mam się przejmować chaotycznym wymieszaniem tekstu angielskiego i polskiego, powiedzmy, że w tym bałaganie podążam śladami artystów): “Choose Life. Choose a job. Choose a career. Choose a family. Choose a fucking big television, choose washing machines, cars, compact disc players and electrical tin openers. Choose good health, low cholesterol, and dental insurance. Choose fixed interest mortgage repayments. Choose a starter home. Choose your friends. Choose leisurewear and matching luggage. Choose a three-piece suit on hire purchase in a range of fucking fabrics. Choose DIY and wondering who the fuck you are on Sunday morning. Choose sitting on that couch watching mind-numbing, spirit-crushing game shows, stuffing fucking junk food into your mouth. Choose rotting away at the end of it all, pissing your last in a miserable home, nothing more than an embarrassment to the selfish, fucked up brats you spawned to replace yourselves. Choose your future. Choose life... But why would I want to do a thing like that? I chose not to choose life. I chose somethin' else. And the reasons? There are no reasons. Who needs reasons […]” Lata 90te (do których wydaje mi się spektakl najbardziej nawiązuje w sferze wizualnej) specjalizowały się w takich egzystencjalistycznych deklaracjach. Po kilku dekadach zachłystywania się wolnością, na zachodzie wówczas przyszedł czas na negację nihilizmu, ucieczkę od wolności, mówiąc górnolotnie, co zaowocowało kumulacją depresji, stanów lękowych prowadzących do spektakularnych samobójstw, ewentualnie powrotem do tradycyjnych wartości. Tego ostatniego nie zanotujemy w tym teatrze. Ale jasne staje się, że taka muzyka i idąca za nią kultura eksplorująca estetykę automatu jako reakcji na świat napiętnowany wolnością przezywa swój renesans w Polsce właśnie teraz. Bo trzydzieści lat temu mieliśmy inne wartości i ideały. Dziś nastolatkowie chłoną propozycję takie jak koncert LCD Sound System na zeszłorocznym Openerze z otwartymi buziami. Moda na retro. Dla mnie wartością tego pokazu była siła wspomnień sprzed lat trzydziestu, kiedy ja z otwartą buzią czekałam na program z klipami z zachodu na TVP2, jednym z dwóch dostępnych wówczas, ukazujący egzotyczne dokonania muzyków z tamtej strony kurtyny, żelaznej.
No dobra, ale występ LCD w Gdyni to był majstersztyk organizacyjny; dźwięk, kostium, choreografia i wizualizacje, mimika i emisja, wszystko to było podporządkowane wspomnianej wyżej estetyce automatu i uniformizacji, będącej wyrazem leków cywilizacyjnych tamtego pokolenia. Podobna rzecz dziś to, niezależnie od miejsca wystawiania, teatr, inscenizacja pewnej kultury. I dlatego wymaga jeszcze bardziej przemyślanej i spójnej kreacji. Brak jej był słabością tego wieczoru. Głośne deklarowanie przez artystów, że traktują swój występ jak koncert, w niczym nie usprawiedliwia prywaty, której doświadczaliśmy na scenie. Każdy koncert to performance, każdy powinien z szacunku dla widza oferować mu produkt wizerunkowo jednolity i końcowy. Prywatne miny, miejscami nieporadne lub niezschynchronizowane ruchy , uśmieszki, dialogi z mylącym coś realizatorem (jeśli miały być częścią scenariusza, tym gorzej, w świetle innych wyjść z roli nie zagrały) nie budowały dialogu z niezaangażowanym emocjonalnie widzem a potęgowały uczucie zażenowania.
Skoro jednak fajnie, to co fajnego? Otóż muzyka, zarówno covery piosenek wspomnianego zespołu jak i własne kompozycje inspirowane ich twórczością. Zagrane dobrze i z pazurem. Spójne aranżacyjnie, oldschoolowe, ale w modnej obecnie konwencji. Bez zarzutu. Naprawdę fajna imprezka. Wokale, ciekawe męskie, ale przede wszystkim zestawienie tak odmiennych żeńskich dawało atrakcyjny efekt. Porywający głos Olgi Mysłowskiej (dla mnie najjaśniejszy punkt programu), w pełni kontrolowany, o dużej mocy i zróżnicowanej ekspresji, kontrastował ze spontanicznym występem Magdy Grąziowskiej. Ta ostatnia w solowych partiach czasem brzmiała swietnie,  jak wk…. młoda Nosowska, ale w piosenkach grupowych irytująco zagłuszała innych, burząc potencjalnie ciekawą plamę dźwięków. Brakło w tych miejscach… kolektywu.
A to słowo to klucz do spektaklu. Kolektywna kreacja miała być podstawą istnienia tej propozycji. Widz jednak może mieć wrażenie, że w zamian dostał serię indywidualnych pomysłów nie spojonych wyraźnie zaznaczoną wizją reżyserską. Śpiewam od dawna w chórze. Jest to dla mojej anarchistycznej duszy trudne. Oznacza nieustanną walkę z własnym sprzeciwem wobec uniformizacji głosu i stroju. Bez niej jednak nie ma pożądanej jakości. Tu kostium sceniczny niby podkreślał, jak bohaterowie też odrzucają uniform, poszukując indywidualnej ekspresji, po to, żeby na końcu powrócić w szereg pozbawionych zróżnicowania czerwonych mundurków, ale ani tekst, ani wspomniana wyżej emisja, nie potwierdzały tego w pełni. Czyżby brakło dyrygenta? (Osobiście polecam te instytucję.)
Raz jeszcze podkreślę, gdyby ten występ miał być wydarzeniem czysto muzycznym, efektem muzycznej fascynacji grupy ludzi starym zespołem, mimo drobnych zarzutów byłabym w pełni jego entuzjastką, szczególnie, gdyby pokazano go w miejscu dedykowanym takim propozycjom, jak choćby kielecki klub Boho. Tu powstaje jednak pytanie. Czy wobec bezwzględności naszego rynku muzycznego taki projekt miałby szanse na sukces? Przy swoim niewątpliwym walorze muzycznym, czy zdołałby dotrzeć do zadowalającej grupy widzów? Mam wątpliwości, czy ja byłabym go w stanie wyłowić spośród innych klubowych propozycji. Istnieje domniemanie, że mógłby się po prostu nie sprzedać. I tu pojawia się furtka w postaci teatru.
Żeby z niej skorzystać, należało, mimo deklarowanego pielenia sensów, pobudzić tę jakże modną w teatrze postdramatycznym skłonność widza i krytyka do samodzielnego nadinterpretowania. Takie interpretacje podnoszą wagę koncertu do poziomu sztuki teatralnej. Kolejnej premiery w naszej placówce. Chęć osiągnięcia tego statusu tłumaczy proponowaną wielorakość znaków: poza piosenkami z całą ich oprawą mamy projekcje wideo, laserowe pokazy figur i słów-sloganów, monologi rodem z Szekspira. Ich dowolne konfiguracje mogą doprowadzić do różnorodnych dywagacji – od postfreudowskich analiz sztuki jako substytucji i sublimacji, przez nowoczesne rozumienie katharsis jako narzędzia samopoznania aktora, nie widza, przez mesjanistyczne zapędy postromantycznego artysty, po metadyskurs o teatrze, sztuce mimetycznej, zgrabnie zilustrowany w scenie z Wielkim Ptakiem (ciekawe, jak współczesnym twórcom teatralnym ciężko rozstać się z bohaterami z dzieciństwa, jeden był, co Żółwie Ninja stawiał na piedestale, teraz mamy Ulicę Sezamkową). Nie chce mi się jednak drążyć. I’ll really stop making sense. Czuję się zmęczona udowadnianiem, że sztuka ma sens. Proszę twórców następnej premiery, żeby to oni zadali sobie trud mnie do tego przekonania.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Sięgając po widnokrąg

Pociąg(i) do Islandii