Pozamiatali – po premierze „Rasputina”


Ponad dwie godziny słowa płynącego nieustannie ze sceny, aż do przekroczenia masy krytycznej, w którym to momencie mózg skupia się bardziej na fakturze kurtyny niż na rozpaczliwym doszukiwaniu się spójnego przekazu. Pointa osiągnięta tylko w stopach tańczących na rurze aktorek. W większości znakomita praca aktorska, trafiona scenografia i kilka scen grających na najwrażliwszej strunie umysłu, rozpuszczone w prowadzącym donikąd plenieniu mikrosensów w dramacie. 

I pytanie, to samo, co w przypadku innej produkcji duetu Janiczak-Rubin, „Carycy Katarzyny”: czy, biorąc na warsztat historię tak fascynujących postaci jak rosyjska monarchini czy szalony mnich-wizjoner, który wodził za nos rosyjską arystokrację w przeddzień rewolucji i był bardzo ciężki do zabicia, konieczne jest dekonstruowanie ich biografii, skoro zwykłe opowiedzenie ich historii pozwala na liczne przemyślenia i analogie? Tak – jeśli ma się do przekazania jakąś nadrzędną prawdę o uniwersalnych wartościach, spójny, że pozwolę sobie powtórzyć to słowo, przekaz filozoficzny czy geopolityczny. Nie, jeśli – jakby korzystając z socrealistycznych wzorców – tworzymy sztukę z tezą, tu nie do końca wyklarowaną, ale oscylującą wokół hasła: zabawmy się z kołtuńskim widzem.

A widz nie lubi, żeby bawiono się jego kosztem, nie każdy. Dopóki teza dopuszcza interakcję, jak w jednej z zabaw z ludźmi z publiczności, wzajemne wypuszczanie się na manowce, możliwość nauczenia się czegoś o sobie nawzajem, to jeszcze w porządku. Gorzej, jak widz ma zagrać według wyznaczonego mu scenariusza i dowieść z góry założonych na swój temat hipotez. I widzowie – jak i też przechodnie w sobotni wieczór – nie chcieli się „bawić”. Spowodowało to pewne wyczuwalne napięcie na scenie.
Ciekawym zabiegiem, który mógłby stanowić wartość naddaną spektaklu, były transmisje na żywo z ulicy przed teatrem, balkonu i drugiej sali teatralnej, wyświetlane na tle sceny. Inną naddaną wartością jest wyjście teatru na ulice i próby angażowania przypadkowych przechodniów w spektakl. Naddaną, ale nie główną. Poszukajmy zatem innych wartości.

Historia ostatniego cara Rosji jest przejmująco smutna. Oglądanie pozujących do zdjęć księżniczek, pamiętając, jaki los spotka cała rodzinę, mimo abdykacji władcy, chwyta za serce. Bodaj najlepsza scena to ta, w której córki cara (Dagna Dywicka i Anna Antoniewicz) dokonują własnej ekshumacji. (Poćwiartowane zwłoki Romanowów, rozrzucone w anonimowych dołach, odkopano i złożono w grobach przed wyniesieniem członków rodziny na ołtarze.) Przeszłość miesza się z teraźniejszością, osoby z postaciami a włosy Anastazji – Dagny z blond kosmykiem wyciągniętym wilgotnej ziemi. Nostalgia i tęsknota za bezpowrotnie minionym... Rodzina carska jest... zwyczajna, nieszczególnie demoniczna czy irytująca, niespecjalnie wołająca o współczucie. Tacy Państwo Bundy z Petersburga...W spokoju czekający na zagładę, tak, jakby dezaktywacja ich istnienia była tym, co ich od początku konstytuowało. Ta zgoda większości na rozkład, a nawet jego pożądanie (syn – Dawid Żłobiński), daje się zapamiętać ze sztuki. Na tym tle bunt jednej z córek, Olgi (Magda Grąziowska), jej flirt, czy nawet „bzykanie się” z socjalizmem, jakoś nieszczególnie przekonuje. Religijność rodziny jest wyeksponowana w postaci krzyży i szkaplerzyków (noszą je Beata Pszeniczna i Joanna Kasperek), jest obrzędowa i stanowi element mijającej kultury. Na szczęście nie jest w spektaklu demonizowana, co jest tak modne w publicznym dyskursie dziś.
W środek tej rodziny zostaję wkomponowany tytułowy Rasputin (Maciej Pesta), I tu pierwsze z moich pytań z serii „po co/dlaczego”. Uwielbiam wieloznaczności, siatki sensów, ale gdy zbyt często nie znajduję odpowiedzi na pytanie „dlaczego”, zaczynam wietrzyć siatki bezsensów. No to szukam. Dlaczego on jest tytułowym bohaterem? Nie jest postacią zajmującą najwięcej „czasu antenowego”. W „scenariuszu” tej opowieści niej jest wcale klarownym motorem czy katalizatorem wydarzeń, którego eliminacja, zresztą bardzo wcześnie zapowiedziana ze sceny, mogłaby zatrzymać niekorzystne zmiany. To kobiety podejmują działania, zmieniają historię, zarówno poprzez swoje decyzje, jak i przekazywaną od pokoleń chorobę. Hemofilia w rodzinie carskiej pochodzi od, wspomnianej zresztą ze sceny, prababki księcia – królowej Wiktorii, wielkiej władczyni, od której nazwano epokę, która dzięki swojemu licznemu potomstwu rozsiała po Europie wizję restauracji potężnych monarchów – i słabość w postaci nieuleczalnej choroby. Co ciekawe, zasadniczo tylko męscy potomkowie na nią cierpią. Czyli to żeński pierwiastek jest reżyserem upadku. Rasputin stanowi jedynie barwny, dający pretekst do prowokowania arystokracji w historii a widza w spektaklu, kontrapunkt do prawdziwej opozycji. Będący pozornie przeciwieństwem ludzi z wysokich sfer, Rasputin miękko wchodzi w zastany układ i poza poruszeniem obyczajowym, nie pragnie żadnego prawdziwego przewrotu. Głosi puste hasła, zajadając się carską pieczenią. Prawdziwa opozycja, na której opiera się dramat to Romanowowie a tłum, ulica, motłoch, w owczym pędzie łapiący się na lep socjalizmu. Ulica Petersburga, zrównana z którą kielecka Sienkiewka miała stanowić parabolę groźnego żywiołu niszczącego wszystko na swej drodze. W Kielcach jednak spokój... Można by mnożyć wynikające z tej opozycji tropy, jak reifikacja „prostego” człowieka (stoły i łóżka w spektaklu nie mają nóg, są cały czas podtrzymywane przez ludzi – pracowników teatru). Tylko to dalej nigdzie nie prowadzi. Wracając zaś, do pytania, czyżby Rasputin był po prostu dobrą marką, skandalistą z ubiegłego wieku, który ma zwyczajnie przyciągnąć tych, którzy normalnie teatr omijają?

Lenin wydaje się być lepszym kandydatem na protagonistę. W końcu to jego „poddani” dokonali rzezi. Księżniczka Olga, rozczarowana inercją Rasputina, sprowadza do pałacu Włodzimierza Ilicza (Paweł Paczesny). Ale on jakiś... sztywny i z perspektywy wieku nie bardzo operatywny. I kolejne pytanie. Czemu tylko on zaciąga ze wschodnim akcentem? Może i w pałacu francuski był podstawą porozumiewania się, ale czyżby car na przykład nie mówił po rosyjsku? Tez zabieg sprawia, że Lenin brzmi jak bohater z taniego kabaretu. Może to i zamierzone. Ma być śmieszny i mało groźny.... A za komuny to w ogóle fajnie było, prawda?

Jest więcej takich zabiegów, moim zdaniem, niepotrzebnych, efekciarskich, które osłabiają wymowę tego potencjalnie dobrego tematu. O nagości to już szkoda gadać. Aktorzy w „pornolach” mają chyba więcej szans na zachowanie intymności niż teatralni. Rytuały rozbierania, przebierania na scenie są ograne do znudzenia i nie wnoszą już dla wielu widzów nic. Może i to był symbol czegoś tam, kiedyś... Może za kilka lat twórcy zrozumieją, że do ukazania głębi duszy nie trzeba prezentować penisa. Nie sądzę, żeby rozwijało to aktora ani widza. Na wyrost również i z tezą było powieszenie na aktorze tabliczki: „aktor” pedał. Cudzysłów ma chyba sugerować, że aktorem się bywa a homoseksualistą jest? Ejże, skąd u nowoczesnych twórców takie ograniczenia? Przecież: „żeby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek.” A na poważnie, czy to miało sprowokować jakiegoś „kołtuna” do działania? Do teatru przychodzą raczej ludzie świadomi zachodzących zmian obyczajowych. Spóźniona ta prowokacja... albo miejsce nie to...

I wreszcie, zupełnie niepotrzebne, szczególnie, że i tak spektakl osobny o tym się szykuje, rozwijanie analogii między pogromem carskiej rodziny a pogromem Żydów w Kielcach. Zgoda, oba rozpętane przez podobne siły polityczne (choć o tym dramat nie mówi), ale po co? To już takie na siłę naciągane, budowanie pseudogłębi, a tak naprawdę to pogłębiane chaosu w przekazie. Niepotrzebny szum informacyjny na poziomie fejsbuka. Więcej nie zawsze znaczy lepiej, przykro mi.

W ostatniej scenie uczestnicy dramatu – oczywiście z przewidywalnym udziałem widza – sprzątają ziemię, kości i przegniłe przedmioty rozrzucone po scenie do plastikowych worków. Dopiero czysta podłoga wyznacza koniec przedstawienia. To się chwali. Martwiłam się w trakcie sztuki ogromem sprzątania, jaki twórcy zostawią „prostym” ludziom. Na scenie symbolicznie, bez zabijania i przymusu, nastąpiło zrównanie „klas”. Zamykamy historię w plastikowym worku i idziemy leczyć ból głowy... szkoda, że nie duszy.

Reasumując, gdyby te naprawdę dobre kreacje aktorskie (oprócz wymienionych wyżej: Wojciech Niemczyk, Bartłomiej Cabaj, Ewelina Gronowska - kolejność za porządkiem obsady) ukazać w kilku wybranych scenach, uporządkowanych tak, żeby widz musiał wyjść z sali po tych naprawdę wstrząsających, jak opisane wyżej ekshumacje, gdyby śmierć tytułowego bohatera oraz Romanowów stanowiły jakieś dramaturgiczne i fabularne oparcie, prowadziły do czegoś – byłaby szansa na naprawdę dobry spektakl. Jolanta Janiczak powinna jednak poeksperymentować z inną metodą tworzenia dramatu, powściągnąć swoją skłonność do wykorzystywania wszystkiego, co jej i aktorom do głów przyjdzie i budowania nieskrępowanych niczym postulatów artystycznych, a w zamian popracować nad kompozycją, zdyscyplinowanym tekstem, w którym diachroniczne korespondencje będą nie tylko istnieć, ale coś oznaczać. Ostatni plebiscyt Dzikiej Róży chyba pokazał, że widzowie i krytycy lubią dobrze skonstruowane dramaty.

PS
W pierwszej scenie spektaklu Wojciech Niemczyk – Car przeprowadza w imieniu twórców mały plebiscyt wśród publiczności, chcąc poznać naszą opinie co do tego, jakiej sztuki oczekujemy. Symboliczne pójście na skróty. Tak niestety, to nie działa. Przekleństwem artysty jest to, że to on sam musi odgadnąć preferencje publiczności i albo im schlebić, albo prowokacyjnie podważyć ich zasadność. I tej sztuki niektórzy twórcy sztuki uczą się całe życie.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Sięgając po widnokrąg

Pociąg(i) do Islandii