Przeciwko wyroczniom…. Recenzja „Świętoszka"


Przeciwko wyroczniom….

Recenzja „Świętoszka”

Idąc do teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach na spektakl w reżyserii debiutantki Ewy Rucińskiej  zastanawiałam się z jednej strony nad sensem adaptacji ramotki ze spisu szkolnych lektur a z drugiej nad wybraniem właśnie tego dramatu. Dlaczego „Świętoszek” a nie „Skąpiec”? Od biorących się za klasykę współcześnie widz często oczekuje nowego odczytania, od teatru w ogóle oczekujemy (no ja przynajmniej) pewnej świeżości spojrzenia, pójścia pod prąd. Gdy każdy mędrek na mediach społecznościowych zbiera ‘lajki’ krytykując kościół, w czasach ogólnej ‘katolofobii’, rozkwitu ateizmu oraz mody na pogaństwo, wystawianie tego dzieła Moliere’a wydaje się pójściem na łatwiznę. Czy nie odważniej byłoby przy pomocy „Skąpca” nadgryźć panowanie banków, które poprzez usta celebrytów chwalących branie kredytów, kształtujących modę na „sprytne oszczędzanie” i tym podobne, uczyniły z nas niewolników bez własności? … Takie miałam myśli idąc na premierę. A teraz będą pochwały.
Żyjemy w epoce teatru ponowoczesnego, w którym ostatecznym kryterium doboru elementów-znaków języka przedstawienia wydaję się być „bo tak” jego twórców. Bardzo mnie to drażni, bo ja lubię, kiedy każdy element jest subtelnie uplecionym składnikiem siatki znaczeń. Być może – a nawet na pewno – inaczej interpretowanym przez rzeczonych twórców i ich odbiorców, ale jednak ZNACZĄCYM. Pamiętam jak przez mgłę pewien spektakl dawno temu, chyba „Niebezpieczne związki”, w który został wpleciony fragment piosenki „Eleanor Rigby”, jego tłumaczenie. Zmieniono w nim cerowanie skarpetek na pranie. Wtedy jeszcze miałam złudzenia, że pastor PIORĄCY skarpetki musi nieść jakieś ukryte tropy. Pobiegłam zapytać tłumacza (?), dramaturga (?) i otrzymałam odpowiedź, którą później słyszałam w teatrze wiele razy, dopóki nie przestałam pytać: „bo tak”.
Na tym tle adaptacja „Świętoszka” wyróżnia się na plus. Elementy tekstu (świetne tłumaczenie, podane przez aktorów w sposób naturalny, mimo że dawno z naszej sceny nie płynął tekst wierszowany), skrzącego się zdaniami godnymi cytowania w komentarzach do zdarzeń nam współczesnych, scenografii i kostiumów wydają się bardzo spójnie skonstruowane (choć to chyba obelga w czasach tryumfu dekonstrukcji?) i podsuwają zaskakująco aktualne i nieoczywiste na pierwszy rzut oka wykładnie tego spektaklu. Zdaję sobie sprawę, że może uległam złudzeniu, że może intentio auctoris odbiega od mojego prywatnego intentio lectoris, przefiltrowanego przez moje osobiste fobie i przemyślenia, jednakże tym razem intentio operis zdaje się wygrywać i oto „o czym jest to przedstawienie”:
Na początku spektaklu świetny jak zawsze Edward Janaszek przekazuje nam prośbę samego Moliera o nietraktowanie jego dramatu jako opowieści o konkretnych osobach a jedynie jako krytyki postaw. Nie nazywa jednak tych postaw po imieniu. Z perspektywy wieków Molier może nabrać bardzo uniwersalnego odczytania. Zwalczał on bowiem słowem terroryzujących obywateli manipulantów, którzy wykorzystywali ideologię ówcześnie ściśle związaną z władzą. I tu mój horyzont myślowy krzyżuje się z molierowskim. Nie uważam bowiem, że znajdujemy się w szponach władzy pewnej partii wespół w zespół z pewnym ojcem dyrektorem szastającymi życiem doczesnym i pozagrobowym Polaków. Taka wykładnia tego przedstawienia byłaby uwłaczająco prostacka zresztą. A chrześcijaństwo dawno utraciło kły i pazury, jego oddziaływanie przypomina dziś utyskiwanie starej ciotki – czasem dobitne i skuteczne, ale zazwyczaj dobrotliwie lub złośliwie ignorowane. W szerszej natomiast perspektywie doświadczamy nieuchronnego i coraz agresywniejszego działania pewnych sił, które po orwellowsku usiłują rzeźbić nasze myśli. Nazwijmy je poprawnością polityczną, postmarksistowskim dyskursem, „wartościami” Unii Europejskiej. Ideologia fałszuje ogląd rzeczywistości, dusi instynkt samozachowawczy i służy utrwalaniu władzy finansjery. Może nie jest zła sama z siebie, z pewnością są ludzie dobrzy wśród ją wyznających (tak, wyznających, bowiem zastąpiła ona tradycyjne religie), ale zbyt często staje się ona narzędziem manipulacji, wykorzystanym bez skrupułów przez grupy i jednostki pragnące pokierować naszym myśleniem i działaniem w celu dla nas niekorzystnym bynajmniej, nie wahające się użyć administracyjnych narzędzi przymusu, gdy im potrzeba. Czyli jest dokładnie tak, jak u Moliera. Tylko dziś takich Tartuffe’ów jest wielu i potrafią oni wykorzystać narzędzia takie jak środki masowej komunikacji. Na poparcie mojej tezy przychodzą mi pozajęzykowe znaki w spektaklu. Niektóre elementy strojów bohaterów nawiązują do lat 90tych, czasu, kiedy otworzyliśmy się na zachodnie ideologie, zachłystnęliśmy się nimi. Na poczesnym miejscu w domowym „ołtarzyku”, gdzie modlą się postaci, jest staromodny telewizor – monitor. To tak, jakby to z niego płynęła mądrość i natchnienie. I dezinformacja. Nawet figura Madonny – jej rozświetlone gwiazdy w aureoli – nieodparcie budzą dziś skojarzenia z flagą UE. Tartuffe jest ubrany w karminowy uniform. To kolor flagi komunistycznej, reprezentującej jedną z totalitarnych ideologii, prasującą mózgi „poddanych” w imię lepszego jutra i szczęścia dla każdego. Co prawda kształt stroju nawiązuje nieco do sutanny, ale równie dobrze do futurystycznego uniformu, jaki noszą bohaterowie wielu filmów science-fiction o antyutopiach. W finale natomiast okrywa się on bielą –  kamuflażem, tak jak wyżej wspomniane komunistyczne ideały w pozornie kapitalistycznym świecie.
Zmanipulowany fałszywą wykładnią ideologii Ojciec wprowadza do domu Obcego i faworyzuje go, lekceważąc dobrostan i bezpieczeństwo swojej rodziny. Prowadzi to do katastrofy domostwa, naraża jego żonę na molestowanie (mówiąc współczesnym językiem), jego samego na więzienie a jego dzieci na tułaczkę bądź akceptację katastrofalnego stanu rzeczy (w finale Córka oddana w ręce Obcego najwyraźniej zdradza objawy syndromu sztokholmskiego). I (UWAGA SPOILER!!!!) nie ma klasycznej perypetii i happy endu. Nie wiem, czy taka była intencja Moliera, czy faktycznie został zmuszony do dopisania radosnej sceny demaskującej łotra. Nieważne. Dla tego spektaklu tu i teraz brutalne przerwanie historii w najczarniejszym jej punkcie, gdy zło tryumfuje, jest świetnym rozwiązaniem. (Koniec spoileró.) Ma szansę wstrząsnąć widzem, który może częściej zacznie zadawać pytanie, „dlaczego” lub „po co” i „co z tego wyniknie”, zamiast bezmyślnie powtarzać wdrukowywane mu slogany przed ekranem. Bo dobrymi chęciami nie piekło brukowane, to nasz dzień codzienny od nich ciężki.
Premierowe przedstawienie okazało się być czymś dużo więcej niż próbą odczytania lektury szkolnej, sprowokowało całkiem zaskakujące wnioski. Co więcej, bardzo dobra gra aktorska wszystkich bez wyjątku*, kilka ciekawych rozwiązań scenograficznych (np. lina z uprzężą zamiast schodów na pięterko) czy choreograficznych (ciało ludzkie-marionetka), „bajeranckie” gadżety, jak balkonik używany przez niedołężne osoby – tu na kółkach umożliwiających postaci starszej pani na szusowanie po scenie, dziecięca orkiestra grająca na żywo muzykę do spektaklu, sprawiają, że „Świętoszek” ma szansę być propozycją dla każdego  - od nastolatka po dojrzałego widza zmęczonego chaosem informacyjnym.

*O kreacjach aktorskich szerzej pisze Krzysztof Sowiński w swoim blogu a ja sie z jego oceną tej warstwy całkowicie zgadzam, więc nie będę dublować głosu. Przeczytajcie sami:
https://bezprzeginania.blogspot.com/2018/02/metaswietoszek.html?m=1


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Sięgając po widnokrąg

Pociąg(i) do Islandii