Wiśniowy sad


Wiśniowy sad przejęła deweloperka

Ostatnia premiera w kieleckim teatrze unaoczniła, jakim wyzwaniem jest inscenizacja klasyki. I jasne stało się, że masowa ucieczka młodych artystów do post-dramatycznego teatru może być łatwym sposobem na ukrycie warsztatowych niedociągnięć czy po prostu braku pomysłu na spektakl, przypudrowany niepozostawiającą wątpliwości interpretacyjnych ideologią.
Nie chcę jednak bezrefleksyjnie krytykować przedstawienia. Po pierwsze, trzeba mieć odwagę zmierzyć się z Czechowem. Po drugie, jestem niezmiernie wdzięczna twórcom (tłumaczenie: Agnieszka Lubomira Piotrowska, reżyseria: Krzysztof Rekowski, scenografia: Jan Kozikowski, muzyka: Sławomir Kupczak, ruch sceniczny: Filip Szatarski, wideo: Emilia Sadowska) za zaproponowanie naszej publiczności teatru nieomal tradycyjnego, choć zgrabnie ogrywającego inscenizacyjne innowacje z ostatnich dekad (m. in. projekcje, aktor-automat, monolog „wyjęty” z dialogu i zaadresowany bezpośrednio do publiczności). Wizualna strona „Wiśniowego sadu” robi olbrzymie wrażenie, „żywe fotografie” – pięknie komponowane sceny zbiorowe, utrwalone w aparacie, będą wspaniałym wspomnieniem premiery. Muzyka, szczególnie w scenie balu – nieodparcie kojarzącej się z tańcem chochoła z „Wesela” Wyspiańskiego, też zasługuje na wyróżnienie. Jednak całość – pozostawiła uczucie… rozczarowania.
Modny i uchodzący za pewniaka sposób na klasykę: modernizacja kostiumów, zachowań postaci (mowa ciała, mimika), współczesna muzyka i korespondencje interpretacyjne podane często w formie projekcji w tle, tym razem nie do końca zadziałał. Akcja stała w miejscu. Dialogi były płaskie, pozbawione wewnętrznych napięć, tak charakterystycznych dla ponadstuletnich tekstów. Odnosiło się wrażenie, że dramat został drastycznie „pocięty”, co też jest dziś popularne. Jednak nie. Po powrocie z teatru zaczęłam czytać Czechowa, tylko po to, żeby się przekonać, że tak się nie stało i, co więcej, żeby odkryć istnienie owych napięć w tekście pisanym.
Co się zatem stało? Mogę tylko spekulować. Dramatyzm sytuacji w takim przypadku jest budowany poprzez sieć relacji, jakie powstają między postaciami, aktorami kreującymi ów realistyczny i brutalny świat. Urwane zdanie, uporczywe wbicie wzroku w partnera na scenie, oczekiwanie na reakcję, tego nie da się zastąpić festiwalem rozdawanych na prawo i lewo pełnych chuci pocałunków. Wyjście z realistycznej formuły i brak mimetyzmu osłabiły emocje na scenie – i na widowni. Oniryczność, surrealizm i alienacja postaci pozbawiła spektakl jego oryginalnego oręża – możliwości rozpoznania motywacji bohaterów, identyfikacji z jedną z prezentowanych postaw – i tym samym ewentualnego doznania katharsis. Zamiast konfliktu postaw, dostaliśmy efekciarski korowód niepowiązanych ze sobą cieni. Aktorzy: Joanna Kasperek (cudownie irytująco oderwana od rzeczywistości LUBOW RANIEWSKA), Anna Antoniewicz (ANIA), Dagna Dywicka (WARIA), Jacek Mąka (skonstruowany na bazie porządnego warsztatu LEONID GAJEW), Krzysztof Ogłoza (JERMOŁAJ ŁOPACHIN), Wojciech Niemczyk (rozbrajający PIOTR TROFIMOW), Łukasz Pruchniewicz (z zaangażowaniem odegrany BORIS SIMIEONOW-PISZCZYK), Aneta Wirzinkiewicz (szalona (i to jak!) SZARLOTTA IWANOWNA), Bartłomiej Cabaj (uroczo nieporadny SIEMION JEPICHODOW), Ewelina Gronowska (DUNIASZA), Andrzej Cempura (wzruszający do głębi FIRS), Andrzej Plata (JASZA), profesjonalnie zbudowali wiele ciekawych i pamiętnych postaci, niestety – układanka się rozsypywała.
Być może to jednak wybór tego dramatu nie był udanym pomysłem. Pozornie aktualny: po heglowsku prezentujący nieuchronność postępu, teoretycznie dający niezłe podstawy do snucia współczesnych rozważań o drodze do Utopii (lub Meorii). Kiedyś ziemiaństwo broniło się przed zmianą, dziś wielu broni się przed wprowadzeniem nowych nawyków, które mają uratować naszą planetę, uczynić jej mieszkańców lepszymi i szczęśliwszymi ludźmi. Jak Raniewscy, uporczywie trzymamy się starego świata, który musi odejść… Ale czy musi??? Rozwój dialektyczny jest tylko jedną z teorii, obok choćby teorii koła wiecznego powrotu. Może jednak sztuka po prostu się zestarzała? Weźmy choćby sugerowany w tej propozycji pogląd, że edukacja jest kluczem do szczęścia. Dziś wiemy, że nawet od ubóstwa nie chroni, a wiedza staje się czasem przekleństwem. I najważniejsze: tytułowy sad, który musi zostać wycięty, żeby powstało osiedle domków dla letników, które przyniesie pieniądze – jako symbol starego świata skazanego na zagładę – jest wyjątkowo niefortunny w czasach, gdy tak wiele osób walczy o każde drzewo dookoła. Czasem coś pięknego i pozornie nierentownego przynosi pożytek w dalszej perspektywie. I takiej sztuki byśmy chcieli w czasach, gdy domorośli biznesmeni-deweloperzy zajmują każdy metr kwadratowy zieleni swoimi koszmarnymi blokowiskami.
Czechow generalnie nie ma szczęścia z tym tekstem. Najpierw, pomyślany jako komedia, „Wiśniowy sad” został zainscenizowany jako poważna sztuka, mimo wyraźnych protestów autora. Teraz został zmodernizowany, w nadal komediowej, choć miejscami nieśmiesznej konwencji. Czy warto zatem iść do teatru? Moim zdaniem, warto sobie przypomnieć teatr prawie tradycyjny, obejrzeć ulubionych aktorów, pozwolić sobie na uronienie łzy przy finałowym, poruszającym i pamiętnym monologu Firsa.


           


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Sięgając po widnokrąg

Pociąg(i) do Islandii