Lordy Wszechmogące (recenzja spektaklu)
Piosenka
zapachnie jak bzy,
Piosenka wyciśnie ci łzy,
Wspomnienia, wspomnienia,
Silniejsze będą niż ty.
Piosenka wyciśnie ci łzy,
Wspomnienia, wspomnienia,
Silniejsze będą niż ty.
(szlagier przedwojenny (?))
Lordy
Wszechmogące
Wspomnienia. Wspomnienia są motywem spajającym trzy
części przedstawienia „Lordy”, które miało premierę w sobotę 7 lutego w
kieleckim Teatrze im. S. Żeromskiego. Wspomnienia ważkie, ale i miałkie.
Wspomnienia całej ludzkości, choć zasadniczo tej przed czterdziestką.
Wspomnienia dźwigane jak dmuchane brzemię lub pobrzmiewające echem wirali z
Facebooka. Wymyślone, zintegrowane, wdrukowane, wyczytane, podsłuchane, nucone…
Najnowsza propozycja dream-teamu
Pakuła-Rysowa-Skolias(y), wspartego świetnymi aktorami z naszej trupy, z
pewnością będzie przebojem na miarę piosenek Beyonce, jednak… czy można coś
znaleźć w środku piłki plażowej? Jaką tajemnicę kryje ten wielogłosowy dialog z
Wielkimi? Czy zaskakująca spójność tropów powtarzanych w trzech częściach –
kosmos, dmuchane zabawki, podkradanie wspomnień, woda dająca życie i śmierć, renesansowe
żółwie, onomatopeja – ma coś do powiedzenia?
Spektakl robi wrażenie. Zaczynamy na dnie – zresztą
tam wracamy w części trzeciej – na dnie nieistniejącego już basenu, w miejscu
którego postawiono bardzo-elegancki-hotel. A może to jest tylko
jakiś-tam-basen? Może to tylko mnie interesuje? „Lord Kantor” opiera się na
iluzji – w tej konwencji basen jest wszechświatem. „Umarła klasa” wegetuje w
kosmosie, klonowana w nieskończoność. Ta część przedstawienia jest imponująca.
Manekiny zostały zastąpione przez żywe awatary, aktor jest nie tyle sobowtórem
wizualnego ucieleśnienia swojego bohatera, co jego dopełnieniem - został
zredukowany do głosu przetworzonego przez mikrofon, choć pozwolono mu grzecznie
przycupnąć gdzieś między sceną a widownią. (A ‘cupali’sobie, wszyscy
rewelacyjni: Edward Janaszek, Wojtek Niemczyk, Dawid Żłobiński i Andrzej
Plata). Gdzieś spoza sylwetek przybyszów z Matplanety i paplaniny krnąbrnego
komputera, niewątpliwie kuzyna Hala, spomiędzy dialogów o Niziołkach i zza
gigantycznego odwłoku pompowanego Kleszcza – Lorda Kantora wyziera złowrogi
świat, lemowskie trudne pytania o kondycję ludzkości podane w sosie absurdu.
Pytanie podstawowe – czy w konsumpcyjnym pędzie ku nieśmiertelności ma szansę
ostać się co nieco ludzkiego? I nadmieniona już kwestia wspomnień – ile jest
nas w ‘naszych’ wspomnieniach? Czy ulegamy iluzji i manipulacji? Czy konstytuują nas wspomnienia? Czy
wspomnienia są błogosławieństwem, czy przekleństwem, brzemieniem na
podobieństwo manekinów dźwiganych przez aktorów „Umarłej klasy”?
„Lord Milord” – dialog z Mironem Białoszewskim – też
uwodzi widza. Ta część spektaklu podana jest jako film, którego ‘akcja’
rozgrywa się w prawdziwym basenie z wodą. Woda – życie to jeden z głównych
tropów w tej części. Jej życiodajność narzuca się, gdy patrzymy na bohaterów –
aktorów wygłaszających swoje kwestie w otoczeniu własnych dzieci –
biologicznych klonów. Co ciekawe, ci bezdzietni pojawiają się z dmuchanymi
rekwizytami zapobiegającymi utonięciu… aluzja dość czytelna, zdaje mi się.
Monologi tej części ujawniają fascynację codziennością oraz słowem, jego warstwą
semantyczno-brzmieniową. Mantra w praoceanie…
Po uczcie części pierwszej (po „Lordzie Milordzie”
jest przerwa) - spore rozczarowanie. I nie dlatego, że „Lord Herling” ma mniej
wspólnego z twórczością Gustawa Herlinga-Grudzińskiego niż ta recenzja z
„Odyseją kosmiczną”. Choć żal, że po dwóch częściach tak pięknie i czytelnie
dialogujących z przywoływanymi twórcami w ostatniej pisarz jest jedynie
pretekstem. A rozczarowuje powrót do przeszłości. Już w „Twardym gnacie” irytowała
mnie konwencja stand-up’u - tam
okraszonego muzykującymi warzywami. W obecnej inscenizacji dostajemy na wejście
czysty jednoosobowy kabaret, w którym Andrzej Plata, jak zwykle brawurowo,
jednak w sposób oklepany we współczesnym teatrze, wychodzi z roli metatekstem o
pomieszaniu osób i wspomnień: jego samego, Autora, no i chyba Grudzińskiego.
Dla mnie nudne – po raz kolejny czułam się, jakby ktoś mi recytował kompilację
statusów facebookowych. Szczególnie irytujące były wspomnienia – niby osobiste,
a kliszowo powtarzane przez aktywnych w necie trzydziestolatków. Z trwogą
czekałam na tekst o ołówku i kasecie magnetofonowej? (Nie wiecie o co ‘kaman’?
To jesteście za młodzi – albo za starzy). Tego mi oszczędzono, ale były stereotypowe
historyjki o rodzicach wściekających się o zniszczenie garderoby, nie
rozumiejących głębi poczynań i motywacji latorośli. Co z tego, że autentyczne?
Z banału zrobić teatr może i da się, ale nie tym razem. Tak, na marginesie,
niedawno przeczytałam opowiadanie Charlesa Bukowskiego o dorastaniu w LA w latach
40tych - on potrafił z poplamionej
koszuli zrobić perełkę literacką, ech… Gdyby i tu ograniczyć słowotok, pozwolić
sobie na niedomówienie, kilka z opowiedzianych historyjek też by prawdziwiej
przemówiło do widza i wywołało wzruszenie.
Potem na scenie – na dnie basenu - zaczęła się akcja
– wysnuty z dramatycznego epizodu z biografii pisarza pejzaż wewnętrzny – kogo?
Mateusza Pakuły? Ewy Rysowej? Nie wiem. Nie potrafię też zdecydować czemu miała
służyć tak wielka niespójność stylistyczna monologów. Być może fragmenty
patetyczne miały po gogolowsku uwypuklać groteskę? Może, ale w tym skazie była
jakaś skaza. Zaskakujące – obraz kobiety wyłaniający się tych okruchów dnia
minionego jest bardzo niedzisiejszy, pod włos z feminizmem. Kobiety
zdziecinniałej – bo we wspomnieniach w jeden kogiel-mogiel utarto tragicznie
zmarłą żonę Herlinga-Grudzińskiego i małolaty ze wspomnień autora sztuki (grane
przez Zuzannę Skolias, Joannę Kasperek, Dagnę Dywicką i Ewelinę Gronowską).
Żółwie Ninja w perspektywie pomieszania czasoprzestrzennego z czarnej dziury
niszczą renesansowego poetę, filozofia na poziomie liceum kapie na deski wraz z
oddawanym na boku ‘siku’, wysokie spotyka niskie w pół sylaby. Tylko, czemu to
służy – poza niewątpliwie skutecznym wywoływanie rechotu wśród publiki? Nie
wiem. Część trzecia powiela, cytuje, transponuje wiele z części pierwszej.
Astronauta staje się pisarzem. Wspomnienia jeszcze bardziej wykrzywione przez
pofalowaną taflę groteski zbijają z pantałyku. W imię czegoś?... Nie wchodzi
się bezkarnie, wiem, choć po przerwie to raczej tak…
Dużo w tym tekście „nie wiem”. Najwyraźniej
czytający go i tak będą musieli wejść do teatru i poszukać odpowiedzi na własną
rękę. Może i ja wejdę tam raz jeszcze. A może powinnam – jak bohaterka zagrana
przez Joannę Kasperek w obu częściach – milczeć i się uśmiechać (kobieta idealna,
nieprawdaż?). A może jednak nie ja? …
PS: Finał z improwizowanym rapem – był doskonały,
autoironiczny, po prostu śmieszny. I to pozostanie naprawdę miłym wspomnieniem.
Dzięki J
Komentarze
Prześlij komentarz