Recenzja spektaklu „1946” (o pogromie Żydów w Kielcach i nie tylko)
„Wiersz
NIE POWINIEN być DOBRZE rozumiany jako całość, lecz tylko
pobłyskiwać sensami na prawie domysłów.”
„Mnie
po prostu apodyktyczność freudystów drażni, podawanie koniektur i
supozycji za pewniki, i TON wykładu, jako Objawienia Absolutnej
Prawdy.”
„Widać
stan wyjątkowy, genocydalny, stanowi constans, zupełną normę
historii naszego przemiłego gatunku.” (S. Lem)
Dramatis personae:
Kielczanie - grupa ludzi w strojach z XX i XXI wieku
Twórcy - młodzi i błyskotliwi
Zmuszani do powtarzania
I znowu. Znowu „przyjezdni” włożyli
w ręce Kielczan żeberka od kaloryfera i w makiawelicznym zagraniu,
tym razem zachęcając do zabawy i współtworzenia spektaklu,
sprawili, że widzowie najnowszego spektaklu w Teatrze im. S
Żeromskiego w Kielcach przyczynili się do mordu – na scenie.
Manipulacja – nie raz obserwowaliśmy jak bezwolna potrafi być
grupa ludzi, jak łatwo wmówić tłumowi inne od prawdziwych
motywacje. Manipulacja (sama z siebie w jakimś stopniu w teatrze
konieczna) mająca zgromadzonym unaocznić że mieszkańcy tego
miasta byli mordercami. Część pewnie była, część – bo nawet z
symbolicznego łańcucha „podawania śmierci” w trakcie
przedstawienia niektórzy się wyłączyli (jak ja). Jednak, czy
niosący żeberka byli winni? I czy my też tę winę niesiemy? Kto
jest odpowiedzialny? Ten kto zmanipulował tłum (rozhisteryzowana
grupa antysemitów a może nowa władza, w powszechnym strachu
postrzegająca źródło swojej siły?) czy właściciel ramienia
robiącego zamach metalowym narzędziem zbrodni? Pytania konieczne,
ponadczasowe, uniwersalne. Jednakże autorzy spektaklu, mimo
bombardowania nas bodźcami i pozornej mnogości tropów, mają
gdzieś ponowoczesną mnogość interpretacji i nie pozostawiają
złudzeń – winni jesteśmy my wszyscy, którzy nie poddajemy się
mainstreamowej pedagogice wstydu. A Kielce w tej propozycji to jakieś
jądro ciemności na mapie świata.
Kilka łopatologicznych scen zamienia
ten nieźle zapowiadający się spektakl w propagandową agitkę. A
sztuka kończy się tam, gdzie zaczyna propaganda. W zamierzeniu
„1946” miał stawiać pytania... Jednak nawet z samego tekstu
scenicznego płynie lekcja o pytaniach, które, umiejętnie
postawione, nie pozostawiają cienia wątpliwości, jaka jest
odpowiedź. I takim właśnie pytaniem jest „1946” – mamy nie
mieć wątpliwości, jak na nie odpowiedzieć. A kto by miał... Tu
też spektakl nie zostawia pola na indywidualne interpretacje. Wprost
stwierdza, że każdy kto poddaje w wątpliwość pokazane tu „fakty”
(za chwilę wyjaśnię skąd cudzysłów), kto wątpi i szuka
drugiego dna jest wyznawcą teorii spiskowych, ergo faszystą (sic).
A jeśli ktoś nie boi się widma faszyzmu, na wszelki wypadek wyżej
opisanych ludzi w banalnym quasi-freudowskim monologu zdiagnozowano
jako „walking dead” a następnie ośmieszono w stylistycznie
odległej od całości i nieco niesmacznej w kontekście ukazywanych
archiwalnych zdjęć prawdziwych ofiar pogromu scenie ukazującej
robienie filmu o zombie.
Twórcy doskonale odrobili pracę
domową, przestudiowali stosy dokumentów i literatury, dotarli do
osób pozornie niezwiązanych z wydarzeniami, zbudowali paralele
diachroniczne, od bodaj wieku XIV do dziś, znaleźli powiązania
między wydarzeniami a postaciami takimi jak Stanisław Lem czy
Andrzej Duda. A następnie, zamiast skomponować polifonię,
prezentują utwór na głos solo, promujący tylko jedną wykładnie
wydarzeń z ulicy Planty. Te „prawdziwą”? Przecież „narracje
historyczne są interpretacjami rzeczywistości” (Frank Ankersmit).
Zatem prawdzie służyłby właśnie wielogłos. Oczywiście, Twórcy
powiedzą, że nie są historykami a artystami. Że nie robią
dokumentu a otwarte na interpretacje dzieło. Jak już napisałam
wyżej, to ostatnie im nie wyszło. Jak już pisałam nieraz,
zasadniczo nie lubię teatru postdramatycznego. Między innymi
dlatego, że zezwala, a nawet promuje, mieszanie tekstu literackiego,
literatury faktu, odautorskich refleksji a nawet odaktorskich
reminiscencji. Któraż to u nas propozycja tego typu? Jednak
wielkość takiego teatru ujawnia się w takim doborze składników,
które pozwolą widzowi na odczucie tego DRESZCZU, na uniwersalną
refleksję na temat życia, wszechświata i całej reszty. Jeżeli
przedstawienie jest zbyt zakotwiczone w jednej rzeczywistości, jeśli
wybija się jedna wykładnia całości, taki koktajl faktów i fikcji
zamiast (ponoć nieistniejącej czy też źle przez nas pojmowanej
ale nadal nośnej) katharsis, wywołuje pomieszanie,
intelektualno-emocjonalną czkawkę i ból głowy. Jak tu polemizować
z czymkolwiek, nawet narażając się na zarzut bycia
zombie-faszystą? Powiem – brakuje faktów – odpowiedzą – to
nie dokument. Powiem – ja interpretuję to inaczej – rzekną –
ale takie są fakty...
Spektakl jest imponujący.
Świetnie skomponowany, koncertowo zagrany w arcydobrej scenografii.
Cóż, jednak tak świetna kompozycja wydobywa walory pedagogiczne a
nie artystyczne dzieła. Nachalne zachęcanie publiczności do bicia
się w pierś, do odrzucenia wyparcia, do przyznania się, że
odpowiadamy za czyny tamtych Kielczan, niezależnie, czy byliśmy z
nimi spokrewnieni. No, dobrze, może lęk przed obcym, potrzeba
ekspansji i agresja, połączone z łatwym uleganiem presji tłumu są
częścią historii całej ludzkości. Może, choć ja osobiście
wyrzucam sobie niezdolność do czynów gwałtownych i wstręt
organiczny przed odbieraniem życia nawet muszce. Skoro to takie
uniwersalne, czemu reżyser nakazuje aktorom długo i oskarżycielsko
wpatrywać się w zgromadzoną tu publiczność i z
upodobaniem przypominać topografię tych ulic? Nachalna teza,
że uświadomienie sobie naszej tu winy nas wyzwoli nie podoba mi
się. Zamiast grożącego paluszka ze sceny, wolę, kiedy refleksja
nad moją kondycją i jak teatr wpłynął na zmianę mojego
horyzontu myślowego przychodzi później, w domu, w fotelu, kiedy
raz jeszcze delektuję się scenami w mojej głowie.
I refleksja ostatnia. Skoro ci
Kielczanie to zło kumulujące się od pokoleń, skoro oddychamy w
tym mieście gwałtem i wyparciem, to po co tu przyjeżdżać robić
sztukę? No, bo jeśli mamy odpowiedzialność zbiorową, to wzięcie
honorarium za ten spektakl z kasy finansowanej przez tych kieleckich
„walking dead” stawia Twórców w jednym szeregu z pracownikami
Huty Ludwików. Jak się Państwo czują z tym żeliwnym żeberkiem w
ręku?
Ps Polecam lekturę blogu bez przeginania ( http://bezprzeginania.blogspot.com/2017/12/kiedy-sysze-sowo-faszyzm.html ). Tam szerzej kontekst historyczny, który ja pominęłam.
Komentarze
Prześlij komentarz