'Poskromienie złośnicy' - myśli popremierowe
Kasia Sekutnica z uśmiechem Mony Lisy
Czyli impresje po przedstawieniu z dużą ilością spojlerów…
Miało być o „Poskromieniu złośnicy” - sztuce, która miała swoją premierę w
kieleckim teatrze wczoraj wieczorem. Ale dziś rano telewizja przypomniała
„Uśmiech Mony Lisy” i tak jakoś wyszło…
Kobiety powinny szybko wyjść za mąż, najlepiej jeszcze w college’u… Kasia
jest starsza, Bianka jest młodsza. Bianka ma to coś, tę broń kobiecą, która
sprawia, że pół miasta wdycha do niej. Ponieważ to sztuka Szekspira, wszyscy
panowie wiedzą, że trzeba się wpierw ożenić, żeby do łóżka zaciągnąć. Ponieważ
inscenizacja jest z wieku XXI, drugie – żeńskie pół miasta też by sobie mogło
do Bianki powzdychać. Na szczęście nie dzieje się tak…
Konwencja wymaga, żeby starsza, choć buntownicza złośnica, zawsze pragnąca mieć
ostatnie słowo w świecie rządzonym przez ‘męskich tępaków’, wyszła za mąż
pierwsza – taki mus (mnie się tak nie udało … ;) ). A tu hormony buzują i
młodszej się śpieszy? Do czego? Do szczęśliwego życia pod dyktando męża? A jak
będzie miała szczęście to będzie jadła i nosiła co zechce – i nie zostanie
zgwałcona w ramach spełniania małżeńskiej powinności. Może nawet dostanie
pralkę z suszarką… Jak by nie było – w interesie wielu jest, żeby znalazł się
jakiś ‘frajer’, który Kasię zdobędzie. Petruchio…
Tylko o co w tym zdobywaniu chodzi? Dziewczyna – zresztą jak i jej młodsza
siostra – zostaje szybko przehandlowana za nieco więcej niż garść srebrników. I
nie oburzajmy się, ‘dziś’ też liczy się pieniądz bądź pozycja, a Kopciuszek
jest nadal baśnią, nie rzeczywistą normą postępowania. Wracając do fabuły,
ojciec ‘szczęśliwej panny młodej’ rzuca narzeczonemu ‘warunek’ – Katarzyna ma
go pokochać. Co za postępowy i dobry ojciec! Czyżby? Niestety, to tylko takie
samcze wyzwanie, zakład, co potwierdza klamrowo skomponowany zakład z
zakończenia sztuki. I tu wkraczają konwenanse, kompromisy i konwencje. Konwencja ‘macho’ – mężczyzna
wkracza do świata kobiety, łamie jej charakter, zdobywa jej miłość, polegającą
na nieustannym potakiwaniu. Tak zaczyna Petruchio (godna zapamiętania kreacja
Krzysztofa Grabowskiego), ale tylko dopóki patrzą inne ‘samce’. Chwilę później
łamie się sam i ‘aportuje’ jabłko, tylko po to, aby natychmiast brutalnie
zaatakować potencjalną narzeczoną fizycznie. I tak dalej, spektakl upokorzeń i
ścierania się charakterów – a z fizyki wiemy, że ścieranie prowadzi do
upodabniania się… On potrafi nawet zachować się empatycznie…Który Petruchio
jest prawdziwy? Niech każdy widz zdecyduje sam.
A teraz chwila dygresji o konwenansach z innej epoki. Ameryka, lata 50te
ubiegłego wieku, 60 lat temu, 60 lat po śmierci Van Gocha, artysty docenionego
dopiero wówczas, zresztą, co ja będę o malarzach… College dla panien, i młodych
mężatek (tak tak, idzie nowe, do szkoły można wrócić po urządzeniu gniazdka małżeńskiego)
na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie kilkadziesiąt najinteligentniejszych, najlepiej
wyedukowanych w kraju dziewczyn uczy się… jak być dobrymi żonami, jak składać
pościel i gdzie usadzić przy stole żonę szefa. Buntują się, a jakże, sypiają z
żonatymi, z nauczycielem włoskiego, potajemnie składają papiery na uniwersytet.
Ale w głębi duszy chcą być dobrymi żonami i matkami, z kuchnią pełną sprzętów i
deską do prasowania dopasowaną do ich wzrostu. Ta, która dumnie wypełnia swoja
powinność zostaje nieszczęśliwą zdradzaną żoną; sprawa kończy się skandalem i
rozwodem, ale dzięki 'zmieniającym się czasom' dziewczyna ma szansę zacząć
samodzielnie raz jeszcze. Ta, która miała ‘pokazać światu’ i iść na Yale, po
wahaniach decyduje się na zgodną z konwenansem epoki rolę kury domowej, tyle,
że to ona sama wybiera – życie u boku kochającego męża, który zna jej wartość i
szanuje ją w zaciszu domu. Kompromis. Nie takiego rozwiązania oczekujemy. A niespokojny
duch, nauczycielka sztuki, która im, a jakże, otworzyła oczy, tyle, że na ich
szczęście, nie za szeroko – jedzie się tułać gdzieś po Europie, po Włoszech
prawdopodobnie, co przypomina mi o Kasi…
I wracając do złośnicy – współczesny widz, taki jak ja – wychowany na
produkcjach z Hollywood, oczekuje przemian wewnętrznych, psychologicznych
motywacji bohatera. Albo dramatu rodzinnego pod hasłem przemocy w rodzinie,
albo dobrze umotywowanej gierki psychologicznej cwanej babki, która wie, że
jest szyją, która kręci głową, a samczy świat niech się cieszy swoim kolejnym
pozornym zwycięstwem. I chciałam zarzucić naszej inscenizacji, że brakło mi
czegoś takiego. Niepotrzebnie. Mówi się wiele o geniuszu Szekspira,
uniwersalności jego charakterów ‘jak prawdziwych’, zapominając, że to
literatura stworzona przed ‘wynalezieniem’ przed Dafoe, Richardsona (którego
bohaterka, Pamela, też w ramach nagrodzenia cnoty wychodzi za mąż, tak przy okazji) i Fieldinga
w Anglii XVIII wieku realizmu w tak zwanej sztuce poetyckiej. Postaci
szekspirowskie to typy, i dlatego tak świetnie się przekładają na inne epoki.
Ale nie są tu opisani ludzie z krwi i kości, tak, jakby ich postawy i
okoliczności działań były treścią sądowego sprawozdania. W „Poskromieniu
złośnicy” mamy chodzące szablony, które grają wzajem ze sobą i z widzem w
konwenanse.
Plusy przedstawienia: obsada, gra aktorska bez wyjątku, scenografia: z
pleksy, niby odsłaniającą, niby nie, taki plastik niby nowoczesny, ale
skomponowany tak, że akcja rozgrywa się na dwóch poziomach (fizycznie) - jak tradycyjnie
w szekspirowskim The Globe. Tłumaczenie Barańczaka – dobre, bo wiem, że
Szekspira nie da się przetłumaczyć bez konieczności zrezygnowania z jakichś
aspektów; język niósł sztukę wartko i bezboleśnie. Atrakcyjna inscenizacja. I
minusy: nadmiar postmodernistycznych chwytów – reżyser tego pokroju co
Katarzyna Deszcz nie wygląda mi na pragmatystę, nie musiała sięgać po aż tyle
cytatów z popkultury, robiących z widza coś jakby elokwentnego idiotę.
Tu pora na jeden z filmików wykorzystanych w inscenizacji. Richard Burton i
Elizabeth Taylor ‘odwalili trochę roboty’ za Kielce. Ich burzliwe życie
uczuciowe położyło się cieniem na wszystkie ich wspólne kreacje filmowe – kogo
by nie grali, widz widzi niekoniecznie na serio mieszankę love-hate, pożądanie
i pogardę, i siłą rzeczy tak też odczytałam relację między postaciami w
kieleckim przedstawieniu. A sami by nie dali rady tego wygrać?
Kończąc, Kasia z uśmiechem Mony Lisy i Petruchio, jak i szczęśliwa para ze
wspomnianego filmu, wypełniają idealnie (?) role narzucone im przez niewiele
zmieniające się społeczeństwo, a co sobie myślą i jak się zachowają w zaciszu
domowego ogniska – niech to będzie ich sprawa (choć, jak to będzie, to zostaje w
finale dość czytelnie zasugerowane). …Dopóki oczywiście nie pojawi się przemoc
domowa, wtedy naszą powinnością jest reagować, nieprawdaż?...
Komentarze
Prześlij komentarz