Dzieje grzechów wieku dwudziestego, czyli protect me from what I want
„Protect me
from what I want” (Jenny Holzer)
Dzieje grzechów XX wieku
Chciałam napisać kilka refleksji po spektaklu Teatru im. S.
Żeromskiego w Kielcach „Dzieje grzechu”, ale jakoś mi się nie układa spójny
tekst – zupełnie jak przedstawienie…
„Skandal” wydaje się być słowem-wytrychem do powieści sprzed
stu lat, którym i dziś próbuje się posłużyć. Zmienił się jednak paradygmat.
Skandal – doprowadzał do ruiny wszystkich osób, które się od skandalisty nie
odżegnały; wydziedziczenie, ostracyzm, to były konsekwencje łamania norm
moralnych, a przede wszystkim towarzyskich. Dzisiejszy skandal to pożądana
sensacja, punkt wyjścia do kariery, albo miła odmiana w życiu. Nagie pośladki
na tak zwanej ściance celebrytów, brak bielizny, nieślubne dziecko, porzucony
mąż – nie tylko nie oburzają coraz większej ilości ludzi, ale są tym, czego
szukamy w gazetach i na portalach. I w teatrach? Czy zatem przywoływanie starego
skandalu literackiego ma na celu faktycznie rzucenie wyzwania naszej ‘postępującej’
tolerancji, czy też jest chwytem komercyjnym, mającym zapewnić zainteresowanie
sztuką?
Problemy zaczynają się już na poziomie wyjściowego dzieła
literackiego. „Dzieje grzechu” zostały napisane w czasach rozkwitu wielkich
zmian obyczajowych i światopoglądowych, które czkawką odbijają się do dziś.
Nie, nie – nie, żebym była przeciwniczką feminizmu w tamtym czasie – jestem
szczęśliwa, że mogę korzystać z wywalczonych praw. Tyle, że – kiedy feminizm
wywalczył już niemal wszystko, zaczął szukać usprawiedliwienia swojego
istnienia w szarpaniu się o cele drugorzędne i ‘sprawy’ moim zdaniem wyssane z
palca… Te ‘grzechy XX wieku’: feminizm, komunizm, postęp, antyklerykalizm,
genderyzm – wszystkie posadziły Ewę Pobratyńską okrakiem na swoich sztandarach.
To właśnie problem – powieść Żeromskiego można interpretować na tyle różnych
sposobów – i każdy znajdzie na kartach książki coś na poparcie swych tez. A
nawet teraz, półtorej dekady w nowym wieku, nadal tkwimy w rachunku sumienia
wieku poprzedniego, histerycznie, jak bohaterka, krzycząc coś o wolności
osobistej i dodając od siebie coś na temat zarządzania własnym ciałem…
A Żeromskiemu nie o to tylko chyba chodziło. Przysłuchując
się – w trakcie debaty o żywotności tekstów autora „Przedwiośnia” – fragmentom
jego „Dzienników”, opisom utraconej niewinności, która TRZEBA będzie odkupić,
bo każdy wybór niesie konsekwencje, nie mogłam pozbyć się natrętnej myśli - Żeromski
mógłby sparafrazować Flauberta i rzec: „Ewa Pobratyńska, c’est moi”.
Bo uważam, że „Dzieje grzechu” są w swej wymowie niezwykle
uniwersalne i, jeśli zaakceptujemy manieryczność języka i przywykniemy do
specyficznego stylu autora, mają szanse zaistnieć w XXI wieku. Tak, jak
uniwersalne są: „Doctor Faustus” Christophera Marlowe’a, „Boska Komedia”
Dantego, „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego czy „Portret Doriana Gray’a” Wilde’a
z produkcji bliższych naszej. Szczególnie ta przedostatnia. Gdy odrzucimy
proaborcyjne hasła i lukier obyczajowo-krajoznawczy, w historii Ewy zostaje moralitet
o zbrodni dzieciobójstwa i rozpaczliwym poszukiwaniu odkupienia. Bo jesteśmy
wolni, a jakże – wolno nam dokonać wyboru, ale mamy obowiązek ponieść jego
konsekwencje. Czy to konsekwencje odebrania komuś życia, czy rozłożenia przed
kimś nóg. Taką lekcję wyniosłam z historii panny Pobratyńskiej i to wysłyszałam we
fragmentach „Dzienników”, w wypełniającym je przyczajonym czekaniu na
nieuchronne w postaci choćby choroby wenerycznej…
I wreszcie o samej inscenizacji. Napisano o niej już sporo:
porywająca scenografia i kostiumy – prowadzące nas poprzez historię Ewy i wieku
dwudziestego, doskonała oprawa muzyczna, świetne aktorstwo, dobrze
wyreżyserowane interakcje między bohaterami i ruch sceniczny, ale… nie składa
mi się to jakoś. Ma się wrażenie, że autor scenariusza i reżyser chcieli (jak
bohaterka na pewnym etapie swojego życia) zadowolić zbyt wiele frakcji i
jednocześnie usatysfakcjonować zwolenników różnych teatrów. Ucieszą się feministki,
socjaliści, antyklerykałowie. Znajdą coś dla siebie miłośnicy nowego brutalizmu,
brechtowskiej alienacji, psychologizmu, symbolizmu. Ale ten eklektyzm razi, nie
sprawia wrażenia świadomego chwytu stylistycznego czy ideologicznego, a raczej
zdradza pewną… nieporadność w zetknięciu z ogromem interpretacji, jakie, jak
puszkę Pandory, otwiera ta pozornie drugorzędna powieść.
Z „Gazety Teatralnej” dowiedziałam się, że autorzy
inscenizacji chcieli po prostu pokazać powieść Żeromskiego na scenie. Odnoszę
wrażenie, że nie da się, tak po prostu. Podejście do materii literackiej jest zawsze
interpretacją, przedstawienie to przekład intersemiotyczny i wymaga
preliminarnej interpretacji przed zamianą języka literatury na język teatralny.
Brak własnego zdania to jakby się panny w – wiadomo co, zamiast w rękę
całowało. Rezultatem będzie przedstawienie efektowne, ale nie efektywne – a przecież
nadal szukamy w teatrze czegoś w rodzaju katharsis… Ta powieść stanowi
niezwykle plastyczny materiał, z fabułą jak z południowoamerykańskich
telenoweli, wsadzona w nawias skutecznej ironii i z dobrze zdefiniowanym
przekazem mogłaby naprawdę wstrząsnąć widzem. Słabość – z naszego punktu
widzenia - języka pisarza mogłaby zostać zmodernizowana lub zamieniona na inne
znaki wykorzystywane w teatrze a całość faktycznie ożyć w nowym wieku.
Wdzięczna jestem jednak, że to Żeromskiemu samemu pozwolono
mówić w scenie jak dla mnie kluczowej – zamordowania noworodka. Tu natrętna
metaforyka powoduje, że serce się ściska i łzy napływają do oczu, kiedy jako
widz jesteśmy mimowolnym świadkiem tej strasznej tragedii i okrutnej śmierci
niewinnej istoty. Niestety i w tym miejscu głowę zaprzątało mi pytanie – czemu narrację
ze sceny prowadzi Łukasz Niepołomski – przecież nie ma to żadnego uzasadnienia w
logice fabuły ani w psychologii postaci.
Wreszcie, oglądając poczynania Ewy, gdzieś z tyłu głowy jako
komentarz pobrzmiewał mi słynny cytat artystki konceptualnej Jenny Holzer:
protect me from what I want – uchroń mnie przed tym, czego chcę. Proste
przesłanie, wielokrotnie i różnorako interpretowane, po freudowsku – jako walka
z własnymi popędami, w wydaniu feministycznym jako sprzeciw wobec roli
narzucanej kobiecie w patriarchalnym społeczeństwie (założenie, że kobieta każda
chce być matką i panią domu), antykorporacyjnie w duchu filozofii „no logo”.
Ponownie rozsławione dzięki rewelacyjnej piosence Placebo (oj, liczyłam, że
zabrzmi ona gdzieś w finale przedstawienia). Słuchając wrażeń po premierze,
czytając komentarze w Internecie, doszłam do jeszcze jednej interpretacji.
Chrońmy się przed tym, co ogłupiający mainstream nam wmawia, że chcemy. Zachęcam
do zobaczenia „Dziejów grzechu” bez proaborcyjnych czy antyklerykalnych uprzedzeń,
bez kompleksu prowincjonalnej Polski. Doceńmy wartość inscenizacji
samodzielnie. Posłuchajmy własnego rozumu i sami osądźmy bohaterkę - lub nie. I
wiek dwudziesty.
Komentarze
Prześlij komentarz