Pociąg(i) do Islandii
(recenzja spektaklu)
Powroty są zawsze ciekawe. Taki też był powrót do Teatru
im. S. Żeromskiego – po przerwie spowodowanej zmęczeniem propozycjami placówki
i niechęcią wobec reżimu sanitarnego, z którym teatr mi się kojarzył, z niecierpliwością
czekałam na premierę.
"Kilka
opowieści z Islandii" reklamowano jako spektakl jubileuszowy
przygotowywany z okazji 145-lecia istnienia kieleckiej sceny dramatycznej. I
dobrze się stało, że zamiast jakiejś lokalnej wiwisekcji zaprezentowano nam
tych kilka historii o ludziach, dla których punktem zbornym jest pobyt na
Islandii. Choć trudno byłoby mi nazwać je w pełni uniwersalnymi, odsłaniają one
rąbka tajemnicy o kondycji człowieka. I stanowią miły punkt wyjścia do jubileuszowych
przemyśleń.
Dobrze się
też stało, że jubileuszowy spektakl reprezentuje mimo wszystko teatr
dramatyczny, statystycznie mocniej reprezentowany na przestrzeni dekad.
Oczywiście nie w najbardziej ortodoksyjnej formie kompozycyjnej, o nie – z tą
twórcy wchodzą nawet w żartobliwą konfrontację, proponując iście wybuchowe
zakończenie… Jednak wbrew postulowanej alienacji, spektakl opiera się na
krótkich fabułach wzbogaconym komentarzem dwojga bohaterów-dziennikarzy, będącym
klamrą spajającą epizody w całość, a widz koncentruje się na odkrywaniu
anegdot, a nie eksplorowaniu emocji aktorów czy też własnych. Czyli z ulgą
doświadczamy teatru prawie tradycyjnego…
Autorski
tekst na zamówienie Teatru napisała Weronika Murek a Islandka, Una
Thorleifsdottir, wyreżyserowała spektakl. Nie do końca jednak zgadzam się z
proponowaną przez Teatr wykładnią spektaklu:
„Kilka
opowieści z Islandii" to nie tylko opowieść o Polakach i Islandczykach. To
opowieść o performowaniu i odgrywaniu tożsamości narodowych. Co to znaczy być
Polakiem? Co to znaczy być Islandczykiem? I w ogóle: co to znaczy być osobą
danej narodowości? Gdzie kończy się, a gdzie zaczyna symbolika lub fantazmat?
Po pierwsze,
rzucała się w oczy dysproporcja: historii o Polakach było mniej, były one
bardziej schematyczne i stereotypowe: jakby to nie bohaterowie, ale Twórcy
performowali polską tożsamość narodową w oparciu o kilka klisz mainstreamowych.
Opowieści o Islandczykach natomiast były o wiele ciekawsze i wielowymiarowe –
choć z moją dość ograniczoną wiedzą Polaka o Islandii nie mogę wyrokować o
stopniu ich stereotypizacji. Generalnie odniosłam wrażenie, że taka proporcja i
dobór anegdot odzwierciedla stosunek Twórców do swoich nacji: polska
dramaturżka podkreśliła „januszowanie” i polskie fobie, aby ironicznie się od
nich odciąć, islandzka reżyserka faktycznie wydobyła wyjątkowość swojego narodu
żyjącego wśród elfów, działając jak prawdziwy ambasador swojej wyspy.
Po drugie,
spektakl nie ogranicza się do pokazania dwóch narodowości, najciekawsze historie dotyczyły
ludzi z innych nacji odwiedzających Islandię. I wreszcie – zadane wyżej pytania
typu: „co to znaczy być osobą danej narodowości” wydają mi się całkowicie na
wyrost, jakby Twórcy na siłę chcieli zbudować bazę ideologiczną dla tej
skądinąd ciekawej propozycji artystycznej.
O czym zatem
jest ten spektakl? Moje skojarzenia doprowadziły mnie do opowieści o pasażerach
pociągów z „Małego księcia”. Islandia wydaje się być taką stacją zawieszoną w
pustce oceanu, w połowie drogi tych, którzy wiecznie gnają gdzieś w
poszukiwaniu czegoś. Tak było już w czasach – niewyeksponowanych w spektaklu –
Wikingów, tak było 20 lat temu, gdy Polacy pognali na tę odległą wyspę w
poszukiwaniu lepszego świata. Jako tłumacz przeprowadziłam wtedy kilka rozmów
telefonicznych z miłymi, aczkolwiek jakby pozbawionymi emocji urzędniczkami w Reykjaviku,
grzecznym choć służbowym tonem wyjaśniającymi warunki zatrudnienia w ich kraju.
Z kolei Islandczyków ciągnęło do Wielkiej Brytanii oraz do Nowego Świata, z
różnym skutkiem, a i Amerykanie też znajdowali swoją przystań czy przystanek na
wyspie. I jak to w podroży bywa, pewne prawa zostają zawieszone, oczekiwanie na
„normalność” prowadzi do nienormatywnych działań, próba rekonstrukcji „swojego”
na obcym gruncie zawsze będzie trącić sztucznością. Podkreśla to księżycowa
scenografia, niby nawiązująca do jednej z opowieści, niby sugerująca
nieurodzajność wyspy – a dla mnie będąca alegorią poczucia obcości, zawsze
towarzyszącego nam w podróży. I zapowiadająca brak owoców, jałowość naszych
ruchów – którą przerwać może chyba tylko – osiądnięcie wśród swoich… Księżycowy
cykl wiecznego wracania…
Na pochwałę
zasługują aktorzy: Dagna Dywicka, Beata Pszeniczna, Zuzanna Wierzbińska, Wojciech
Niemczyk, Andrzej Plata, Dawid Żłobiński, gładko wchodzący w coraz to nowe
role. Pomimo braku „pomocy” typu kostium charakteryzujący postać, widz bez
problemu nawiązywał więź z coraz to nowymi bohaterami odgrywanymi przez szóstkę
aktorów. Niektóre postaci były komiczne, inne wzruszające, jeszcze inne
zdystansowane – aktorzy świetnie poradzili sobie z zadaniem zbudowania pełnej
różnych typów galerii postaci. Gratulacje!
A Teatrowi
im. S. Żeromskiego życzę kolejnych przynajmniej 145 lat działalności, inspirujących
przystanków w podróży artystycznej i bezpiecznej przystani, z perspektywy
której będzie nas karmił ciekawymi opowieściami. Przystań, czyli budynek teatru
po generalnym remoncie, już niedługo chyba zostanie oddany. Oby przyszłość
teatru była równie piękna jak nowe wnętrza.
Komentarze
Prześlij komentarz