Świeczki, szachy, karnawały i nadużywam słowa „dialog”
Jest w polszczyźnie wyrażenie: oswajać śmierć, tak
mi się przynajmniej wydaje. Następuje to ponoć w pięciu krokach: 1.
Zaprzeczenie.2. Złość.3. Pertraktacje.4. Depresja.5. Akceptacja. Choć to chyba jednak
śmierć oswaja nas. Najpierw w dzieciństwie dowiadujemy się o jej bezwzględnym
istnieniu. Uczy nas dziadek, babcia lub domowy zwierzak – swoim odejściem. Z
czasem żegnamy coraz więcej bliskich, coraz rzadziej rzucając: „za wcześnie
przyszła”. Do końca jednak, jak to zostało powiedziane w sztuce „Wszyscy chcą
żyć” Hanocha Lewina w reżyserii Dawida Żłobińskiego, nasza własna śmierć jest
kategorią abstrakcyjną, niemożliwą do zaaprobowania czy nawet zwerbalizowania.
Poczucie własnej nieśmiertelności, wbrew racjonalnemu zaakceptowaniu faktu
umierania, jest wyznacznikiem humanizmu. Dlatego branie się za bary z Panią
(słowiańska przekora) Śmiercią jest tematem licznych historii od tysiącleci.
Jedna z pierwszych i najbardziej oczywistych w kontekście
naszego przedstawienia jest Alkestis , królowa ze starogreckiego mitu, która
zgodziła się oddać życie za swojego męża. Pierwsza ikona feminizmu, „baba z
jajami” (o jajach potem), ceniła miłość do drugiej osoby wyżej od miłości
własnej i dlatego została ocalona przez Persefonę, Herkulesa, Apolla – w zależności
od wersji mitu. Już starożytni lubili znane historie opowiadane w różnych
wariantach. Co się stało z jej mężem – w internetowych streszczeniach jest
pomijane, on przestał być ważny w momencie, gdy przystał na wybór dokonany
przez swoją żonę. Z ważniejszych użyć tego mitu w polskim teatrze można by wspomnieć
przejmującą kreacje Cieleckiej w „(A)polonii” Warlikowskiego. Ale nie o niej
dziś.
Starożytność ma więcej opowieści o próbach oszukania
śmierci. Orfeusz, Odyseusz, i inni. Spróbuję przejść do czasów nam bliższych. Dziewiętnastowieczne
baśnie, spisane w romantycznym zrywie klechdy europejskiego ducha też przynoszą
przepisy na oswajanie śmierci, a nawet jej oszukanie. U Andersena Matka szantażuje
Śmierć groźbą zerwania kwiatów żywota innych dzieci, jeśli ta jej nie odda jej latorośli.
Taki przedwczesny zgon byłby wbrew wyrokom boskim, co wpędziłoby Śmierć w
niełaskę. Ostatecznie, Matka poddaje się woli Boga i Śmierć przesadza kwiat jej
dziecka na łąkę wiekuistą. U braci Grimm Śmierć zostaję ojcem chrzestnym
dziecka, wybranym świadomie, jako ta siła, która stawia znak równości pomiędzy
bogatymi i biednymi. Bohater jednak próbuje przechytrzyć swojego „kuma” i
zostaje za to ukarany. Widzi on świece reprezentujące żywoty ludzkie i, jak mu
się wydaje, udaje mu się ubłagać Śmierć, żeby postawiła ogarek jego świecy na
innej – długiej i jasno płonącej, nawet nie zastanawiając się czyje życie w ten
sposób kończy. Śmierć jednak, niby przypadkiem, potrąca jego gasnący płomyk,
kończąc żywot oszusta. Wnioski są proste, mówiąc kolokwialnie, nie ogarniamy
wyroków Boga/Śmierci/Siły Wyższej, lepiej im się poddać. Już od dzieciństwa
prawda o nieuniknionym końcu tego bytowania jest implementowana w naszej
kulturze.
Ma to miejsce również w filmach. „Siódma pieczęć”
Bergmana przybliża postać mężczyzny grającego za Śmiercią w szachy o swoje
życie. Z czasem rozumiemy wraz z bohaterem, że tej partii wygrać nie można, co
najwyżej ją przedłużyć. W „Meet Joe Black” główny bohater nieszczególnie negocjuje
ze Śmiercią długość swojego ziemskiego bytowania, ale jest w stanie pertraktować,
kiedy ta postanawia tez zabrać jego córkę. I tak można by wymieniać przez
jeszcze kilka stron. Ale chyba wystarczy.
Powstaje w tym miejscu pytanie: po co Hanoch Lewin
odgrzewa stare danie? Czy na temat próby przechytrzenia śmierci, na temat
mający na celu oczyszczenie umysłu ze strachu przed nieuniknionym, można jeszcze
powiedzieć coś odkrywczego? I tak, i nie. Nic odkrywczego w tej sztuce nie
powiedziano. Ale to co powiedziano, przekazano dobrze, bardzo dobrze, oddając
widzowi całkiem świeży dialog z dotychczasową na ten temat twórczością. A widz,
jak i słuchacz, lubi znane, dobrze zaserwowane. Mamy zatem Hrabiego Poznę (Krzysztof
Grabowski) targującego się z dwoma panami (Mirosław Bieliński, Edward Janaszek),
którzy przyszli uwolnić go od ziemskiej powłoki. Postać Pozny jest dość antypatyczna,
jednak identyfikujemy się z nią (co za wstyd), bo jeśli jemu się uda, to może i
nam, miłym i dobrym ludkom się poszczęści w tym ostatnim ziemskim targu. Bohater
w przewrotnej formie i kolejności zdradza wymienione na początku etapy
rozgrywki ze śmiercią. Mamy też korowód postaci zatracony w bachtinowskim karnawale,
osobliwych postaci chcących żyć, choć marne i banalne są ich żywoty (Dagna
Dywicka, Beata Pszeniczna, Marcin Brykczyński, Andrzej Cempura, Janusz
Głogowski, Wojciech Niemczyk, Łukasz Pruchniewicz, Artur Słaboń, Adrian Wajda,
Dawid Żłobiński, Jaś Oberda). Mamy niewyżytą żonkę (Beata Wojciechowska), która
w porywie rozkoszy być może zgodzi się, jak ta grecka królowa, ofiarować swoje życie
za męża. Mamy pytanie o miłość matczyną (Teresa Bielińska )…
Nie ukrywam, że lubię sztuki z dobrym tradycyjnym
tekstem. Nawet na wskroś nowoczesna sztuka, powinna mieć dobry logicznie uporządkowany
tekst, jakakolwiek by tego tekstu wewnętrzna logika nie była. Tak było w
przypadku „Samotności pól bawełnianych”. „Wszyscy chcą żyć” ma również taki
tekst. Spójny, konsekwentny dialog z tradycją, o może nieco przewidywalnej,
choć momentami zaskakującej fabule. Cudny, lekko archaizujący język (chapeau
bas dla tłumacza – Agnieszki Olek). Inscenizacja prawie tradycyjna, nie nużąca,
z malutkim ukłonem w stronę ponowoczesności – trzema zakończeniami. Odrobina
teatralnego metajęzyka w postaci anioła granego przez Andrzeja Platę, który jak
dyskotekowy Apollo, sklejony ze swoich wcześniejszych postaci, wpada z dobrą
nowiną. Dyskretny dialog z publicznością, dający możliwość zaangażowania się w
akcję, ale też pozostania w roli tradycyjnego widza obserwatora. I, jak już napisałam,
wszechobecny i nieunikniony dialog z wcześniejszymi wypowiedziami na podjęty
temat. Bajeczno-jarmarczna scenografia Hanny Szymczak, z karuzelą w roli
głównej, przypomniała mi nadmienione wyżej opowiadanie braci Grimm. Tam bohater
oszukiwał Śmierć obracając łóżko umierającej osoby. W kieleckim przedstawieniu
to wszystko wiruje wokół łóżka, które pozostaje nieruchome, stając się na
koniec grobem i złowrogo zdradzając jakie mamy szansę w tych negocjacjach. I
tak, każdy wers, każdy rekwizyt w nieskończoność piętrzy znaczone i znaczące w
tym pozornie banalnym spektaklu.
Chciałabym napisać więcej o sile rażenia ostatniego
zakończenia, ale nie chcę zbyt wiele zdradzać. Wspomnę jeszcze zamiast tego o
refleksji nad jakością życia, obecną w tej sztuce. Czy żyć za wszelka cenę jest
wartością samą w sobie? Bohater tej historii ma swoja teorię, a my możemy się z
nim zgodzić lub z dezaprobata pokiwać głową nad tym facetem „bez jaj”. Temat dziś
żywy, bolesny w świetle rozważań nad eutanazją domowych zwierzaków i… ludzi.
Nie mogę zakończyć nie wspomniawszy o moim osobistym
odkryciu tego spektaklu. Zespół TEMPERO przygotował z tradycyjnych melodii oprawę
muzyczną doskonale dialogującą z tekstem wypowiadanym i niewypowiadanym przez
aktorów. Obecni przed kurtyną jeszcze przed właściwym początkiem przedstawienia,
oczarowali publiczność swoja nonszalancją i dyscypliną muzyczną, świetną i
naturalną komunikacją między muzykami. Potem, raz biorący udział w samej akcji,
raz, gdzieś zza scenografii, komentujący muzycznie wydarzenia lub uzupełniający
charakterystykę postaci, jak w przypadku burleskowej Cycy (Zuzanna Wierzbińska).
Panowie, dziękuję :*
Zamiast konkluzji. Przez cały spektakl nie mogłam
zapomnieć, że sztuka ta została wybrana jeszcze przez Piotra Szczerskiego. W kontekście
jego odejścia trudno nie snuć analogii. Pamiętam jednak, że to „Kordian” był
jego osobistą negocjacją ze Śmiercią. Jego przedłużoną partią szachów – do premiery.
Jest to jednak śmierć, która mnie jeszcze nie oswoiła, dlatego w
tym miejscu skończę…
Komentarze
Prześlij komentarz