Mieszczanin nazywa. Recenzja „Kła”.
Mieszczanin
nazywa
Recenzja
„Kła”
Twarde krzesło w lewym rogu pierwszego rzędu. Aktorzy
wrzeszczący coś prosto (dosłownie) w twarz, lub rozmawiający za ścianą
przepuszczającą zamiast dialogu jakieś mruczanki. Po lewej ciąg nisz
imitujących pomieszczenia w domu, w zasadzie niewidocznych pod tym kątem. Czasem
ktoś przebiegnie centymetry przed moimi palcami stóp. W oddali, zza głów
widzów, na plastikowej ścianie błyskają obrazy z kamery. Po lewej plany światła
na ścianie powinny układać się w te same obrazy, ale oko z tak bliska nie
wysyła do mózgu czytelnych sygnałów. Mózg rusza gałkami w poszukiwaniu czegoś,
co można poddać interpretacji, znaku. Znajduje jeden na ścianie na wprost.
Zielony rysunek ludzika uciekającego przez drzwi. Ewakuacja. Kuszące…
Jednak nie, nie pozwólmy, żeby techniczne
niedociągnięcia czy fizyczny dyskomfort odebrały nam możliwość – odbioru –
sztuki, w której, nomen omen, ludziki (nie) uciekające przez drzwi są istotnym
elementem fabularnym.
Nie widziałam filmu, na którym oparta jest szuka, chyba
nie chcę – niech przedstawienie przemówi swoim i tylko swoim językiem. A język,
swój, swoisty i jedyny, jest też ważnym budulcem fabularnym. Oglądamy rodzinę,
którą nawet współczesny język przeczulony na wykluczenia i walczący ze
stereotypizacją określi mianem patologicznej. I nie swojsko patologicznej, jak
ta z hitowej opowiastki o chrzcinach Kabaretu Skeczów Męczących. Ojciec
zamieszkujący wolno stojący dom urządza w nim swoją małą Utopię. Pragnąc uchronić
rodzinę przed złym światem zewnętrznym, zatrzymuje dzieci i żonę w domu,
permanentnie. Żona wydaje się być świadomym uczestnikiem budowania iluzji,
jednak dzieci są poddane złożonej i złowieszczej manipulacji. Ta manipulacja
odbywa się na kilku poziomach: klasyczne warunkowanie, czy, jak ktoś woli,
tresura. Rodzina nie ma psów, ale dzieci podlegają treningowi, jak szczekające
czworonogi – a nawet czasem szczekają... Drugi poziom to narracja „sprzedawana”
potomkom, o wrogim świecie zewnętrznym i krwiożerczych potworach czających się
tuż za drzwiami i czyhających na świeże ludzkie mięso, gotowych zdobyć je
poprzez wyszukane podstępy. Narracja, która trwale wdrukowuje się w umysł i
tkwi, aż do chwili buntu – przynajmniej u niektórych. I wreszcie, manipulacja poprzez język. Z punktu widzenia widza obserwujemy mechanizm ilustrujący
derridowskią dyseminację sensów, doświadczamy, że znaczenie nie jest na stałe
przypisane znakowi. Jednak w świecie przedstawionym słowa, które wdzierają się
ze świata zewnętrznego a nie pasują do narracji są adaptowane, na stałe
przypisuje się im nowe bezpieczne znaczenia, podpisuje pod oswojone desygnaty
otaczające dzieci. Niektóre są dla widza dość przewidywalne, jak przypisanie
nazwy padlina do mięsa, chwyt często wykorzystywany przez wegetarian i wegan. A
desygnaty wdzierające się do zamkniętego świata dostają bezpieczne nazwy: na
przykład samoloty pełzające po niebie zostają ślimakami. Interesujące na
poziomie języka jest też to, że bohaterowie zostali pozbawieni imion, mają
przypisane funkcje, które powinni realizować. Znaczące też jest – albo i nie –
że osoby wcielające się w bohaterów dramatu też odarto z imion – na plakacie
reklamującym spektakl nie ma nazwisk aktorów. To odpersonalizowanie skłania do
odczytania przedstawienia jako paraboli, choć bardziej dosłowne interpretacje
są równie kuszące. Skupię się na trzech z nich.
Spektakl da się oglądać jako sensacyjną historyjkę o
wynaturzeniach, taką, jakimi karmią się brukowce i serwisy plotkarskie. W tej
warstwie widzimy mieszczanina i jego wady – wdzięczny obiekt obserwacji już od
czasów Moliera. Z rozmowy z sąsiadem – kolegą z pracy, rozmowy, która właściwie
jest monologiem gościa, poznajemy wartości i marzenia owych przedstawicieli
klasy średniej. Zbudować dom, własny, niezależny, twierdzę obłożoną najlepiej
dobranymi panelami. Mieć miejsce, gdzie obowiązują nasze zasady i prawa. I
potomków, którym to nieskalane dziedzictwo przekażemy. Główny bohater – ojciec,
tego już dokonał i poszedł krok dalej. A raczej, wedle naszej miary, o krok za
daleko. Jak już pisałam, odizolował rodzinę od świata zewnętrznego. Opisał im
świat po swojemu, dał substytut religii, system kar i nagród. Zamiast radia –
magnetofon. Zamiast telewizji – kasety video. Zamiast Internetu – ojciec jako
jedyne i niepodważalne źródło informacji. Niestety, świat zewnętrzny wdziera
się i tak do tego azylu. Wprawdzie wizytę sąsiada możemy zinterpretować jako
reminiscencję spotkania przed domem, ale obecność przyprowadzanej przez ojca
kobiety, pojawiającej się pod etykietką Ochrony, jest fizyczna i
niezaprzeczalna. Zaspokaja ona potrzeby syna, które – jak przynajmniej
początkowo się wydaje – trudno zastąpić czymś, co jest dostępne w środku domu.
Albo nie wolno. Jeśli chodzi o seks syna, nie ma mowy o substytucji czy
sublimacji. Przynajmniej takie jest zdanie ojca, potomek nie wydaję się równie
entuzjastyczny. Kobieta gra według własnych zasad, burząc delikatne equilibrium
ekosystemu. Skażony ekosystem zaczyna się rozpadać. Widz cieszy się tym
rozpadem, bo nie lubimy patologii. Mieszczanin oczywiście broni swojego świata,
brutalnie i bezwzględnie. My jednak, jak czytelnicy tabloidów, czekamy na
ukaranie odstępstwa od normy, choć sami w skrytości serca marzymy o własnej
twierdzy…
Na wyższym poziomie spektakl ten to opowieść o
takich sztucznie zamkniętych środowiskach. Pamiętam jak w podstawówce, podobnie
jak tu starsza córka, z wypiekami na policzkach oglądałam kasety z filmami o
Rocky’m , przywiezione ukradkiem zza żelaznej kurtyny (dla niej przemycone zza
progu domu) i pokazujące jak wygląda ‘prawdziwe życie’. Dla niej film to obrazy
rzeczywistości wywołujące bunt przeciw światu ojca, dla mnie i moich rówieśników
języczek spustowy niezgody na siermiężną rzeczywistość. Być może Stallone
zrobił więcej dla obalenia komuny niż wszyscy politycy świata. Wracając do „Kła”,
sztuczne twory nie mają szans na przetrwanie. Coś zawsze rozerwie ich
homogeniczność. Naturalne popędy, jak i zahamowania, doprowadziły nasz gatunek w
to miejsce, w którym jesteśmy i wszelkie próby przedefiniowania go ciążą ku
tragedii. Język jest owocem ewolucji, kultura jest też jej tworem, wraz z jej
tabu, a odgórnie planowane inżynieryjne eksperymenty na nich muszą prowadzić do
porażki.
Trzecia interpretacja nie jest już tak… optymistyczna.
Świat inżynierii lingwistycznej dookoła nas jest faktem a historia opisana w
dramacie oswaja nas z nim. Opresyjność języka jest tezą opisaną przez
Foucault, ale dziś walka z opresyjnością stała się podstawą kolejnej opresji. Nadawanie
nowych znaczeń starym pojęciom doprowadza do tego, że zamiast nawiasu ironii,
sarkazmu, wieloznaczności pisze się nam nowy jedynie słuszny słownik. Nowe
narracje definiują wszelkie sfery życia. Inżynierowie społeczni opowiadają nam świat,
w którym wszyscy jesteśmy rzekomo pod ochroną. Nie da się jednak chronić
każdego – ktoś zawsze musi zostać skrzywdzony kosztem innego. I ten ktoś
przejrzy na oczy, dojrzeje, straci mleczaki, albo… coś innego – bo w końcu ‘jak
zwał tak zwał’. I taki człowiek, pozbawiony złudzeń, widzący fałsz, zbuntuje
się, wyjdzie… Ale to już inna historia…
Ta mnogość warstw (jak u ogra) jest wadą z
perspektywy dostrzegającego to widza. Na poziomie pierwszym, mimo złowieszczości
historii, moglibyśmy ją traktować jako sensacyjną rozrywkę. Z dreszczykiem
opowiadać sobie w kuluarach: no patrz pan jaka patologia, potwory, no jak to,
że ich nikt nie nakrył tyle lat. Wchodząc w pozostałe odczytania, widz wycisza
śmiech. Parabola stawia nas przed zwierciadłem, może i krzywym, ale jednak
dociera do nas, że oglądamy nasze życie. „Z samych siebie się śmiejecie.” Brrrr….
Do zalet z kolei zaliczyłabym oprawę muzyczną.
Cytowane utwory, jak i muzyka ilustracyjna przynoszą ulgę cierpiącemu (patrz
akapit pierwszy) ciału. Największa zaletą jest jednak dla mnie aktorstwo. Choć
nowoczesny teatr ma ciążenie ku aktorskiej histerii, tu odtwórcy wszystkich ról
są skupieni, grają ‘od środka’, przypominają mi hasło nadmarionety, ich
ekspresja jest stale pod kontrolą. Są ZESPOŁEM, w którym każdemu należą się
brawa. Nie chcę wyróżniać aktora, ale kusi mnie, żeby wyróżnić plamę światła na
ścianie-ekranie. To olbrzymia twarz Mirosława Bielińskiego, tak inna od tej oswojonej,
widywanej w farsach. Aż mnie zmroził wyraz tej wielkiej twarzy, nieprzejednany,
pusty. Niemniej, brawo dla Was wszystkich!
Reasumując, „Kieł” to dobrze odrobiona praca domowa
wzorowego ucznia. Jakkolwiek to brzmi, nie jest to zarzut. Melanż różnych ‘gorących’
zagadnień z poziomu obyczajowego, filozoficznego, lingwistycznego.
Multimedialne widowisko. Momentami nużące, ale ogólnie do zobaczenia,
szczególnie jak powstrzyma się umysł od rozpasanego myślenia. Czego reżyser musi
się jeszcze nauczyć? Szacunku dla karków i oczu widzów – będzie ich potrzebował
przy następnych produkcjach. Tu oczywiście znowu – patrz akapit pierwszy.
Przepraszam za kark, ale warunki były dla wszystkich trudne. Zapraszam raz jeszcze na inne, lepsze miejsce.
OdpowiedzUsuń~ reżyser