Zachodnie Wybrzeże - recenzja spektaklu

Now I'm not looking for absolution
Forgiveness for the things I do
But before you come to any conclusions
Try walking in my shoes […]
You'll stumble in my footsteps […]
If you try walking in my shoes […]
DM

Chodzenie w cudzych butach

W języku angielskim jest takie powiedzenie, używane, kiedy oczekujemy od kogoś większej empatii czy zrozumienia: przejdź się w moich butach. Bohaterowie dramatu Koltèsa, będącego owocem jego podróży do USA, dosłownie zamieniają się obuwiem, ale nie prowadzi to do krztyny wzajemnego zrozumienia. But, który stał się niedawno ważnym elementem performatywnego dyskursu społeczno-politycznego w Stanach (palenie sneakersów pewnej marki), w spektaklu ma być wehikułem do raju, lepszego świata, tak samo jak wóz Jaguar czy zwitek banknotów. Nie staje się tak. Jesteśmy świadkami dwugodzinnego monologu rozpisanego na kilka twarzy i pantomimy – bez katharsis. No może jest odrobinę oczyszczenia, ale absolucji brak.
Tytuł polski jest dla mnie cokolwiek mylący. Zachodnie Wybrzeże kojarzy się bogatą Kalifornią, też nie pozbawioną problemów związanych z ludnością napływową, ale jednak nie pasującą do elementów układanki fabularnej, które wraz z tytułem francuskim sugerują raczej okolice Key West na Florydzie. Oczywiście, może to być Zachodnia Przystań / Nadbrzeże w dowolnym portowym mieście amerykańskim. Niemniej, wybór takiej właśnie nazwy jako polskiego tytułu uważam za nie najlepszy.
Milioner ze swoją asystentką pojawia się w zakazanej dzielnicy z potajemnym zamiarem zakończenia tam właśnie swojego życia. Obcy – z lepszego świata – zostają skonfrontowani z obcymi – przybyszami bez prawa pobytu w tym kraju. Fabuła to seria porażek bohaterów: nieudana śmierć samobójcza, nieudany szybki powrót do bogatej dzielnicy, seria nieudanych szantaży i pozbawiających resztek iluzji wymian barterowych, w których ciało ludzkie (czy jeszcze kogoś to we współczesnym teatrze dziwi?) jest towarem jednym z wielu, odartym z sakralno-wotywnego zabarwienia nawet w przypadku ciała dziewicy. W tym zakazanym miejscu nie da się ani umrzeć, ani żyć, nie da się z niego uciec, niezależnie od posiadania pieniędzy w złocie, banknotach czy na plastiku. Dołujące, nieprawdaż? Limbo, czyściec. Widz też grzecznie tkwi w tym poczuciu uwięzienia, może nie dlatego, że taki kulturalny, ale w nadziei na przełom. Tegoż nie ma, bo nawet kiedy w finale ‘coś’ zaczyna się dziać, jesteśmy tak odurzeni słowotokiem i pyłem kredowym, że – mówiąc kolokwialnie – nic już nas nie rusza. Oniryczna, hipnotyzująca muzyka – brawo Radek Duda – wprowadza nas w trans, w którym bohaterowie, wijący się na tle złowrogiego zachmurzonego nieba i nie do końca dla mnie zrozumiałej, choć plastycznie niezwykle atrakcyjnej, scenerii skał, przestają nas obchodzić, są jak cienie postaci z malarstwa Boscha czy z koszmaru, który minie, gdy zapalą się światła. Zostaje w głowie kilka statycznych obrazów, znaków, jak choćby odtworzenie figury Mater Dolorosa – Piety przez Wojtka Niemczyka i Piotra Stanka w pierwszych minutach inscenizacji, czy powracające czarne figury ludzkie na skałach na tle ciemniejącego nieba, które mogą mieć tyle interpretacji, ilu widzów.
Przeogromna zaletą nowego przedstawienia Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach jest aktorstwo. Wojtek Niemczyk precyzyjnie kreuje złowieszczą postać Karola, władcy dzielnicy, będącą jakby odbiciem w krzywym zwierciadle bohaterów historii z klanem w tle w stylu „West Side Story”, któremu ciąży owa odpowiedzialność, choć z drugiej strony, nie bardzo wie, jak mógłby postępować inaczej. Piotr Stanek jako Abad, niemy ciemnoskóry bohater, ze sceny na scenę coraz bardziej pokryty czarną pastą (zabieg częsty w filmach z ubiegłego stulecia, gdzie białym aktorom przyszło odtwarzać rolę Afrykańczyków – i w medialnych prowokacjach z dni ostatnich). Ale nie o paście być miało, przepraszam. Postać Abada wyrażającego swoimi kocimi ruchami więcej, niż przekazałyby słowa, pozostanie na długo w pamięci. Abad ewoluuje, działa, zmaga się. Role kobiece Moniki (Beata Pszeniczna) i Klary (Anna Antoniewicz), mimo nawiasu ironii wychylającego się z tekstu, są wykreowane na kobiety z krwi i kości. Te bohaterki reprezentują w dramacie dwa symbolicznie zespolone bieguny kobiecości – tuż przed rozkwitem i w jego pełni, kiedy na horyzoncie zaczyna jednak czaić się widmo przekwitnięcia i niespełnienia. Wielu aktorów w tym spektaklu zaskoczyło widzów, porzucając swoje ulubione środki ekspresji, dzięki czemu ich kreacje naprawdę powodowały TEN dreszczyk na kręgosłupie. Joanna Kasperek jako Cecylia, drapieżna matka, nieszczęśliwa, bo odcięta dwukrotnie od swoich korzeni, Dawid Żłobiński, dla mnie w pierwszych chwilach nierozpoznawalny, budujący psychopatyczną postać ofiary post-wojennej traumy w ciążącym mu płaszczu, jakby pożyczonym z wojny secesyjnej. I wreszcie Andrzej Plata jako introwertyczny Fak, który na potrzeby tego dramatu porzucił swoje – tak lubiane przez publikę – ‘stand-upowe’ tricki i zagrał koncertowo! Wreszcie (last but not least) Jacek Mąka, grający milionera Maurycego, który w swojej grze zaprezentował cały repertuar sprzecznych emocji targających jego bohaterem: strach, pogardę, nieporadność, poczucie wyższości, bezradności i roszczeniowość do końca.
Wypadałoby teraz rozważyć, o czym jest ta sztuka. O pułapkach, niebezpieczeństwach związanych z emigracją. O jakże modnym teraz ‘wykluczeniu’? O nierównościach społecznych. O ‘stygmatyzowaniu obcego’? „Zachodnie Wybrzeże” wydaje mi się nieco na siłę naturalizowane, uwspółcześniane na poziomie choćby języka (jak na przykład poprzez użycie określenia ‘ciapaty’, spopularyzowanego w polszczyźnie dzięki ostatniej dekadzie emigracji na Wyspy Brytyjskie). Mam wrażenie, że ta trzydziestoletnia sztuka nie jest tak uniwersalna, jak można by się spodziewać i nie do końca odpowiada potrzebom współczesnych ‘inżynierów dusz’. Obcość u Koltèsa jest immanentna, wpisana w definicję człowieczeństwa i pozwalająca na samostanowienie. Nie wynika z opresyjności dyskursu, nie do końca jest kulturową nakładką. Nie strach przed obcym, a strach przed brakiem obcego, w opozycji do którego możemy określić siebie, charakteryzuje bohaterów. Nie da się obcego zagadać, oswoić, wmówić sobie, że w sumie jesteśmy tacy sami i musimy dążyć do unifikacji. Każdy człowiek wyrwany ze swojej kultury, swojego środowiska, jest obcy i nieszczęśliwy. Nawet we własnym kraju można być obcym w innej dzielnicy. Biedota z zapomnianego portu pozornie chce uciec, ale czy chcą zostać kimś innym, mniej obcym na tej ziemi? Niekoniecznie. Pomimo słownych deklaracji, nie robią nic konstruktywnego, co mogłoby doprowadzić do poprawy ich sytuacji. Oderwani od swoich korzeni, realizują się w destrukcji, dekonstrukcji. Pierwsza rozmowa Maurycego z Moniką niesie informację, że to była niegdyś ładna dzielnica. Teraz jest doprowadzona do ruiny przez mieszkańców, którzy przecież we wspomnieniach dawnych domów kultywują piękno i porządek. I to nie jest tylko wina biedy – przecież nie będą dbali o miejsce, które miało być tylko przystankiem w drodze do apartamentowca. Zniszczą nawet luksusowy samochód, który miał im posłużyć  w dojechaniu do zaklętych rewirów. Chyba naprawdę nie chcą tam dojechać. Trawa jest zawsze zieleńsza po tamtej stronie płotu i łatwiej jest tkwić tu a tamten brzeg rzeki obwiniać o całe zło tu się dziejące. I nawet będąc wykluczonymi nie okazują empatii czy solidarności wobec sąsiadów. Mają nawet swojego Murzyna (przepraszam za wulgarność potocznej polszczyzny) od brudnej roboty, któremu co chwilę wypominają inność, choć powinien być im bratem w niedoli. Symbolicznie ten strach przed działaniem widać w ‘zabawie’ butami, jaką prowadzi Klara z Moniką: nie zabiera bogatej kobiecie obu butów, kolebie się przez cały spektakl w jednym glanie i jednej szpilce, nie chce poczuć się do końca nią, ani nie chce, żeby tamta mogła „przejść się w jej butach”. Mieszkańcy hangaru chcą i nie chcą odmiany, bo uwikłani są w wypaczone resztki swojej kultury przywiezionej skądś, której wyprzeć się nie mogą, bo straciliby resztki tożsamości. Sytuacja tragicznie bez wyjścia, jak w klasycznej greckiej sztuce…
No dobrze, ktoś może spostrzec, ale może ich inercja jest wynikiem wieloletnich zaniedbań tych, którym jest lepiej i powinni poczuwać się do obowiązku opieki nad mniej fartownymi? Niewątpliwie wykluczenie ekonomiczne, realne wykluczenie, jest czynnikiem destruktywnie wpływającym na osobowość, możemy to choćby dostrzec na przykładzie naszego kraju. Jednak taka społeczna interpretacja jakoś nie pasuje mi do tej sztuki. Bogaci są tu równie zagubieni i nieszczęśliwie niedopasowani jak biedni, może nawet bardziej, bo w cywilizacji plastikowego pieniądza nie ma miejsca na tożsamość kulturową, tradycję. A biedni nawet nie próbują podejmować pracy… Nie, pozostawię ten wątek innym…
Pora na jakieś konkluzje. Wszyscy bohaterowie Koltèsa, niezależnie od pochodzenia i statusu majątkowego, swoje relacje z innymi ludźmi budują na zasadzie wymiany handlowej, przywiązanie, uwagę, pozytywne emocje ofiarowując jedynie tym, na których można skorzystać. Życie zarówno Maurycego i Moniki, jak i Karola i jego matki upływa pod hasłem: może da się jakiś z ‘nimi’ ułożyć, wyciąć dla siebie kawałek tortu zanim staną się zbędni. I to jedna refleksja nad kondycją gatunku człowiek w tym przedstawieniu. Druga, wspomniana już wyżej: nasze miejsce urodzenia, kultura, w której się wychowaliśmy definiują naszą tożsamość – zawsze (choć to dziś niepoprawne stwierdzenie) w opozycji do innych. Bez tożsamości jesteśmy nikim. Oderwani od swojej kultury, z trudnością odnajdujemy się w nowym środowisku; wszelkie transplantacje ciężko się przyjmują i często, przedefiniowując siebie, sami wpadamy w pułapkę identyfikowania się poprzez obcość opozycyjną do tubylczości. A w sytuacji granicznej cofamy się do rytuałów i zachowań quasi-plemiennych, wdrukowanych w nasze umysły. Jak ojciec Karola, uciekający w jakieś trybalne ‘tłuczenie kamieni’ przed koniecznością pobłogosławienia odchodzącego syna. Czy matka, w jednej z końcowych scen odbywająca szamańską podróż powrotną, co przejawia się w jej wielojęzycznym monologu, po którym odchodzi – zastyga w siedzącej pozie, jak znajdywane w Andach mumie jej przodków. I ten jej rewers jest dostojny, pełen godności choć na chwilę.
Czy zatem wędrowcy nie mogą zrównać się z tubylcami? Przespacerować się w ich butach? Mogą, jak pokazuje sztuka. Jest coś, co zrówna Karola i Maurycego. W ostatniej scenie ten pierwszy wchodzi w posiadanie drogich markowych butów tym razem chyba skutecznie zabitego, choć nieskutecznie ukrytego milionera i… dzieli najprawdopodobniej jego los… Umarł w butach…





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Sięgając po widnokrąg

Pociąg(i) do Islandii