Jak wam się podoba - recenzja spektaklu
Twin Shakes
“We’re like the dreamer who dreams
and then lives inside the dream.” (Gordon Cole)
Doppelgangery, awatary, światy równoległe. To wszystko było częścią widowiska
zaserwowanego widzom na ostatniej premierze w Teatrze im. S. Żeromskiego w
Kielcach. „Jak wam się podoba”, na luźnej
kanwie tekstu Szekspira nie wszystkim się spodobał. Jednakże, jeśli mogę
pospekulować, przypadłby do gustu, a przynajmniej nie spotkałby się z
całkowitym odrzuceniem autora dramatu. Szekspir, jaki mi się wyłania z lektury
jego dzieł i biografii, to buntownik łamiący konwenanse, obdarzony talentem i
intuicją, pozwalającą mu jednocześnie zapewnić rozrywkę motłochowi londyńskiemu
oraz doznania estetyczno-intelektualne tym, którzy takowych szukają. Dziś byłby
raperem konkurującym z Eminemem lub skończyłby jako scenarzysta w Hollywood. Czy
robiłby teatr postmodernistyczny? Chyba nie. Zbyt dużym sentymentem obdarzał
widza. Niemniej, pewnie nie obraziłby się za gwałt wykonany na swoim dziele.
“We're just naked, screaming little fucks.” (Dr. Jacoby)
Mówiąc, o gwałtach. To gwałcenie publiczności i jak podejrzewam samych
aktorów nagością, która tym razem poszła kroczek do przodu (kroczę kamerą,
kroczę, aż na telebimie na scenie wszyscy zobaczą moje kroczę 😉 ), jest już
nudnawe. Oglądanie na scenie czynności wykonywanych dwa razy dziennie w
sypialni czy łazience ma służyć czemu? Bo regularny widz teatralny już jest
impregnowany na takie pseudo-prowokacje i kiedy aktorki zaczynają podciągać
garderobę, miast szmeru zażenowania czy oburzenia, po sali poszedł delikatny chichot.
Kiedyś się mówiło:
„- Byłem w kinie.
- A momenty były?”
Teraz w rozmowach powtarza się:
„- Byłem w teatrze.
- A dupy były?”
Może to jakiś konkurs międzyteatralny
konkurs pt. „Tysiąc sposobów na uzasadnienie wacka na scenie.” Przepraszam za
wulgarność i rymy częstochowskie. Dopasowuję się. Tyle. Nie kupuję tych sloganów
o samopoznaniu itepe.
“Dark.
Laughing. The owls were flying. Many things were blocked. Laughing. Two men,
two girls. Flashlights pass by in the woods over the ridge. The owls were near.
The dark was pressing in on her. Quiet then. Later, footsteps. One man passed
by. Screams far away. Terrible, terrible. One voice.” (Log Lady)
Jednak sporo rzeczy kupuję.
W sferze estetycznej i ontologicznej. Najwyraźniej przez bliskość rocznikową moją
i reżyserki Mai Kleczewskiej zostałyśmy podobnie, tymi samymi dziełami,
ukształtowane co do sposobu widzenia świata (choć nie światopoglądowo, o tym za
chwilę). Na przykład, podobała mi się pierwsza scena. Mimo, że szczerze nie
lubię ingerowania aktorów w publiczność, tego nachalnego wciągania widzów w
interakcje i robienia sobie show ich kosztem, tym razem zafascynowała mnie wręcz
intymna atmosfera wstępu. Może to umiejętne wykorzystanie przestrzeni,
stłoczenie widzów i aktorów na ciasnej scenie z zasłoniętą kurtyną, może dodatkowo
upalny dzień i nieuniknione zlepianie się lekko wilgotnych ciał wytworzyły taką
niepowtarzalną bezpośrednią relację. Dodatkowo, aktorzy byli rozstawieni w
różnych miejscach tej przymałej przestrzeni, grali jednocześnie, co
uniemożliwiało ogarnięcie całości, często z powodu zwykłego „tam nic nie widzę”
czy „pan mi zasłania” i to wszystko dawało poczucie realizmu połączonego z…
oniryczną nierealnością. Świetne. To poczucie kroczenia w czyimś śnie było też
tworzywem drugiej części spektaklu, gdy akcja przenosi się do przecinanego flashlightami
Lasu Ardeńskiego. Dualizm i jednoczesne splecenie śniącego ze śnionym. Cudowne
wykorzystanie przestrzeni teatralnej do zbudowania równoległych światów. Postaci
pojawiające się znikąd i niknące w równoległym świecie skrytym pod płytą z pleksy,
przepoczwarzające się, oglądające się w lustrze monitora, na którym porusza się
ich awatar, maski, twarze ukryte, jak w meksykańskich zapasach za lśniącym
materiałem. Powtarzanie słów: „to wszystko się nie dzieje, to zostało nagrane”. Nastrój jak w dziełach Davida Lyncha (wiem, zdradziłam się z nim na początku). To
wszystko niesamowicie pięknie się oglądało. Czasem jednak żałowałam, że nie
jestem przed telewizorem, gdzie mogłabym wyciszyć fonię, niektóre dialogi.
„- I feel funny. What's happening to me?
- Someone
manufactured you.
- What?
- For a purpose,
but I think now that's been fulfilled.” (Dougie Jones i Philip Gerard)
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że to komedyjka o
przebierankach damsko-męskich będzie kanwą spektaklu, od razu podejrzewałam, że
dialogi pełne będą, jugnowskich animusa i animy, tych górnolotnych sloganów o
lacanowsko-freudowskiej rekonstrukcji tożsamości i genderowych haseł o
kulturowej płci i opresyjnym kształtowaniu ról społecznych inspirowanych piórem
Judith Butler. I tu wolę Lyncha, bo monologi jego bohaterów są pozbawione znamion
tymczasowych mód, nawet tych, które upierdliwie powracają od ponad stu lat, jak
Freud czy Jung. U Szekspira przebieranki były częstym motywem intryg, dziewczęta
ukrywały się w strojach chłopców, księżniczki w sukniach służących. Te zamiany służyły
raczej ukrywaniu, niż poszukiwaniu tożsamości. Nie zapominajmy też o tym, że za
Szekspira rolę dziewcząt zwyczajowo grali chłopcy i nie było w tym nic łamiącego
tabu. I choć muszę przyznać, że to w Gazecie Teatralnej więcej było owego, moim
zdaniem, bełkotu niż w samych dialogach, i tak czułam przesyt słowotokiem i
histerycznością niektórych scen. Mam
widać potrzebę minimalizmu.
“This is the water, and this is the well. Drink full,
and descend. The horse is the white of the eyes, and dark within.” (Woodsman)
Moja potrzeba minimalizmu kłóci się jednak
najwyraźniej z moim uwielbieniem dla powracającej sceny śpiewu. Mieszanka
barokowego przepychu i gotyckiego uduchowienia. Przejmująca interpretacja głosowa.
Magiczna postać łącząca w sobie Farinelliego, Davida Bowie, szamanów, celtyckich
bogów i odrobinę demona Hannibala Lectera z niedawnego serialu – dla tej sceny warto
było się męczyć w tym przegrzanym pudełku. Niepokojąco nieuchwytny obraz, witalność
i memento mori w jednym. Bardzo dobre.
I am dead. Yet I live. (Laura Palmer)
Wreszcie, nie można pominąć sceny ostatniej, w której
każdy bohater bierze się za bary sam ze sobą. Ze swoim sobowtórem. Niby to taka
nieskomplikowana przenośnia, alter ego, doppelganger mordujący oryginał i tym
podobne, ale tym razem wartości temu obrazowi dodawał fakt, że na scenie obok
aktorów stanęli prawdziwi zawodnicy i trenerzy zapasów. Dodali oni scenie
autentyczności i oryginalności. I zresztą, same wyżej wspomniane interpretacje
tej metaforycznej sceny, stanowiły dobrą i aktualną konkluzję tego spektaklu. Jesteśmy
na tym świecie sami ze swoimi fizycznymi ograniczeniami. Reszta to tylko sen,
który ktoś dla nas nagrał….
PS Tutaj dopiszę jeszcze kilka zdań o grze aktorów, którzy zapadli mi w pamięć. Jak już wspomniałam, Kamil Studnicki jako demoniczny Amiens czarował siłą wokalu i spójnością kreacji. Bartłomiej Cabaj i Wojciech Niemczyk świetnie oddali braterską relację w stylu początku Rainmana - ten pierwszy jako upośledzony romantyk, ten drugi jako drań pozbawiony uczuć i skrupułów. Bartek wraz z Martą Ścisłowicz dźwigali chyba największy ciężar tej inscenizacji, jako odtwórcy głównych ról. Dla Marty laur specjalny za odwagę sprzedania swojej prywatności w postaci rodzinnych zdjęć i filmików z dzieciństwa. Wreszcie, brawa dla Jacka Mąki i Łukasza Próchniewicza za zagranie głosem, zza maski. Pozbawienie aktora tak ważnego narzędzia jak twarz niesie ryzyko osłabienia środków wyrazu. Nie w tym przypadku.
Komentarze
Prześlij komentarz