Bem - recenzja spektaklu
The increased presence of Muslims in Italy and in Europe is directly proportional to our loss of freedom
Oriana Fallaci
Chyba wolę Ewę Bem
Na sobotniej premierze w kieleckim Teatrze im. S. Żeromskiego mieliśmy okazję zobaczyć przedstawienie, które już przed wakacjami debiutowało w Warszawie. Owa koprodukcja zdążyła,
jeśli wierzyć mediom społecznościowym i Gazecie Teatralnej, wyrobić sobie pewną
markę w kręgach stolicy, a teraz, po niewielkim „liftingu”, trafiła na tak
zwaną prowincję. Choć żadnej „prowincjonalności” nie dało się wyczuć w warsztacie prezentowanym przez naszych aktorów, biorących udział w projekcie – spektakl stał na wysokim i dość
równym poziomie wykonawczym – nieodparcie krążyła mi po głowie, myśl, że twórcy nie mogli się
doczekać tej „małomiasteczkowej” premiery. W końcu, tutaj, w zaściankowym
Klerykowie, mają (jak mniemam, mniemają
oni) szansę natrafić na wymarzonego targetowego widza, który da się sprowokować
i, uniesiony wyszydzanym tu honorem, stanie w obronie tej głupiej Polski. Wiem,
co ja sobie śmiem roić, że zgaduję, co Twórcom w głowach piszczy. To ich domena
– w końcu artyści ponowocześni na stałe adoptowali postać doktora Zygmunta i
jak nie jego samego (jak w niniejszym przedstawieniu), to pokłosie jego nauk
serwują nam ze scen.
Na premierze jednak obyło się bez dramatycznych gestów, ciszę
widowni przerywał regularnie śmiech, który dało się zlokalizować w tych samych
zawsze punktach. Przy wyjściu z sali natomiast dało się słyszeć głosy: jak ja
tęsknie za nagością. Bowiem „Bem! Powrót człowieka zwanego armatą” jest krokiem naprzód
w porównaniu z „Rasputinem” czy „Carycą Katarzyną”. Zamiast naocznej golizny i maszyny
do mnożenia interpretacji, dostaliśmy nagą publicystykę na poziomie mediów społecznościowych,
której zadaniem jest zbieranie „like’ów” i podbudowanie dobrego samopoczucia
grupy hołdującej zaprezentowanemu światopoglądowi, najogólniej identyfikowanemu
z KOD-em i jego pochodnymi.
Muzyczna produkcja, zaprezentowana
w naszym teatrze, ma poważną wadę: jest bardzo dobrze przygotowana: chwytliwe
melodie, bo spektakl jest śpiewany, dobrze technicznie wyszkolone wokale (z
pewnymi wyjątkami, które przez swoją inność emisyjną mnie osobiście drażniły,
ale w ogólnym odbiorze dodawały kolorytu substancji sonorycznej), rekwizyty,
kostiumy i scenografia dobrze wypełniające instagramowy kadr. I chyba tu
powinnam skończyć….
Bo gdyby choćby zaserwowano nam
ten koktajl w suahili lub sanskrycie…. Cieszyłyby mnie dobrze brzmiące chóry… ponieważ,
niestety, tak zwany przekaz zdradzał, że bodaj czterdziestoletni Twórcy zdają
się cierpieć na pewną przypadłość: nieuleczalną tęsknotę za akademią szkolną na
zadany temat, gdzieś z połowy lat 80., z jasno postawioną tezą i serią gagów
na jej poparcie. Wezwanie z zaświatów Bema, tylko po to, żeby upomniał dzisiejszą
Polskę, że jest za mało otwarta, po to, żeby namówić nas do przyjmowania uchodźców,
przejścia na islam i zrobienia ogólnonarodowej orgii na stulecie niepodległości…
przepraszam, ja wysiadam. Okej, nie sczaiłam ironii, taki ze mnie tępy husarz –
a co mamy gender, nie?
Spektakl ma dość łopatologiczną wykładnię: brakuje tu
otwarcia na polemikę. Można dać łapkę w górę albo w dół. Niemniej jednak,
pozwolę sobie wskazać trzy z kilku nieścisłości urągających logice. Uchodźcy po
Powstaniu Listopadowym nie mogli liczyć na żadne profity – nie stać ich było na
gacie na zmianę. Czemu nie wolno teraz ludziom oburzać się, że uchodźcy z
Afryki są beneficjentami specjalnych programów pomocowych? Bem mógł liczyć na
poparcie władcy w Turcji dopiero po tym, jak wyparł się religii i przeszedł na
islam – czy uchodźcy dziś nie powinni porzucić swojej religii i przyjąć jednego
ze światopoglądów obowiązujących w nowym kraju, takiego jak choćby ponoć powszechny
ateizm? No, po sprawiedliwości? Wreszcie, nieskrępowany seks po konwersji na
islam? Ciekawa mrzonka, szczególnie, jak się jest kobietą. Ja jednak wolę już celibat
patriotyczny za życia niż choćby siedemdziesięciu plus kochanków po śmierci. Bo
choć hołduję transcendencji, najbardziej cenię tu i teraz. Więc podziękuję za
hurysy płci dowolnej.
Uwaga ostania. Mamy mnóstwo
zdolnych ludzi w teatrze, w kręgu produkcyjnym i wykonawczym. Ten spektakl
unaocznił to. Czy trzeba marnować czas ich, jak i widzów, na opowiadanie
oczywistych (dla połowy obywateli) oczywistości? Znowu, jak przy „Carycy
Katarzynie”, mam poczucie, że historię postaci, która sama z siebie jest
arcyciekawa i proste poznanie jej zmuszałoby widza do refleksji nad bieżącymi
wydarzeniami, zepsuto, podsuwając tropy tak oczywiste, że aż wstyd. Zamiast
lektury wyszedł bryk. Szkoda…
Komentarze
Prześlij komentarz