Zróbmy sobie mordercę - Szalone nożyczki
Szalone nożyczki – szkic recenzji
“What you do in this world is a matter of no consequence. The question is what can you make people believe you have done.” [Co robisz na tym świecie to sprawa bez szczególnych następstw. Sztuką jest sprawić, żeby ludzie uwierzyli, że coś zrobiłeś.]
― A Study in Scarlet
“What you do in this world is a matter of no consequence. The question is what can you make people believe you have done.” [Co robisz na tym świecie to sprawa bez szczególnych następstw. Sztuką jest sprawić, żeby ludzie uwierzyli, że coś zrobiłeś.]
― A Study in Scarlet
Zróbmy
sobie mordercę
Mieszane uczucia targały mną, kiedy podążałam do
Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach na premierę nowej inscenizacji globalnego
hitu – komedii „Szalone nożyczki” w reżyserii Jerzego Bończaka. Z jednej strony
obawa, bo, jak już pisałam, nie jestem amatorem komedii. Często czuję się
zażenowana w momentach, gdy inni zanoszą się od śmiechu. Z drugiej strony
radość, bo uwielbiam oglądać telewizyjne kryminały, szczególnie te tradycyjne
brytyjskie, gdzie, podążając za tokiem myślenia głównego bohatera – detektywa,
czasem udaje mi się wyzbierać okruchy wskazówek i wskazać mordercę zanim jego
nazwisko pada z ekranu. Z nadzieją, że kryminał zdominuje sobotni wieczór, i oczekując
obiecanego udziału mnie – widza w prowadzonym na scenie śledztwie zasiadłam
wśród teatralnego audytorium. Rzeczywistość trochę różniła się o moich oczekiwań.
Tekst dramatu, zgodnie z autorskimi zaleceniami
poważnie znaturalizowany w przekładzie, a nawet mocno „ulokalniony”, jest
naprawdę śmieszny. Zgodnie z konwencją, dowcip mało wyrafinowany przeplata się
z bardziej inteligentnym humorem, wyśmiewa postawy, nie ludzi, odsłania obłudę
i pazerność gatunku homo sapiens. Nie to jest jednak atutem tego
przedstawienia. Po krótkiej i dość nieskomplikowanej akcji, prowadzącej do
odkrycia morderstwa w mieszkaniu nad salonem fryzjerskim, aktorzy grający
policyjnych detektywów inicjują aktywny udział publiczności w spektaklu. Od tej
pory nic nie jest pewne – modyfikacjom ulegają dialogi, świat przedstawiony. Aktorzy
i inspicjent muszą bez wahania reagować na sugestie ze strony widowni. Widzowie
sprawdzają, jak uważni byli podczas śledzenia akcji i jak dobrą mają pamięć do szczegółów.
Dialog obu stron prowadzi do wyłonienia winnego w drodze większościowego
głosowania. I to odkrywanie swoich możliwości kognitywno-interpersonalnych jest
największym atutem „Szalonych nożyczek”. Tak modne i eksploatowane obecnie powiązanie
widza z dramatem, jego interaktywność, tu, zamiast postmodernistycznego bicia
się w piersi w dualistycznym uwikłaniu: oprawca kontra ofiara, zamiast freudowskiego
grzebania w psychice odbiorcy, wywołują dziecinną radość, satysfakcję,
zaspokajają naturalna ludzką potrzebę odgrywania ról – tym razem detektywa. I
ten prosty acz genialny chwyt jest gwarantem powodzenia.
Nie bez znaczenia jest też obsada. Kielecka
inscenizacja ma wiele ról zdublowanych. W sobotnim przedstawieniu szczerze podziwiałam
Beatę Pszeniczną, Teresę Bielińska, Jacka Mąkę i Bartłomieja Cabaja. Jednak to
na dwóch postaciach, czy też aktorach ich uosabiających spoczywa powodzenie tej
komedii. Inspektor grany przez Andrzeja Platę moderuje kontakt sceny z
publicznością. Już kiedyś pisałam o wyjątkowym talencie tego aktora do performansów,
które wymagają bezpośredniego kontaktu z odbiorcą i dostosowywania działań
scenicznych do reakcji widza, jak w stand-upie. Bez jego spontaniczności i okazywanej
nieudawanej (a może?) przyjemności kontaktu z nami, widz, najczęściej
zdystansowany i sceptyczny, nie stałby się tak aktywnym uczestnikiem dramatu,
jak to miało miejsce tamtego i, mam nadzieję, każdego wieczoru.
Drugim motorem dramatu jest postać fryzjera, grana
przez Dawida Żłobińskiego. Jest on brawurowo zagraną kwintesencją uczuciowego
geja, nieco narcystycznego, o dużej wrażliwości artystycznej i wyczuciu mody. Jeśli
można coś tej kreacji zarzucić, to wyłącznie na poziomie scenariusza: lekkie wyuzdanie
obyczajowe Toniego jest nieco stereotypowe i mnie razi. Pamiętać należy jednak,
że sztuka powstawała dekady temu, kiedy nie byliśmy jeszcze tak skażeni ideą
poprawności politycznej. Z drugiej strony, moi homoseksualni znajomi są w sferze
publicznej i dziś bardziej konserwatywni w prezentowaniu swoich preferencji. Załóżmy
jednak, że bohatera nagle trafiła strzała Amora i stąd jego zachowanie, bo, co
by nie mówić, realizując napisane kwestie dialogowe, Dawid spisuje się
genialnie.
Moje rozczarowanie tymczasem najbardziej dotyczy tego,
co jest atutem spektaklu. Wiedziałam, że widzowie mają możliwość wskazania
winnego, ale nie, że tak naprawdę kreują, kto nim zostaje. Moja wspomniana miłość
do kryminałów bierze się głównie stąd, że mimo zwodniczych tropów, zwanych w
angielszczyźnie czerwonymi – wędzonymi – śledziami, morderca jest zawsze bezsprzecznie wskazany i prawda zostaje zawsze odkryta, mimo matactw, dzięki rozumowi i nauce. W ”Szalonych
nożyczkach” poszlaki nam podane są tak skonstruowane, że złoczyńcą może być każdy,
a prawda jest wyłaniana demokratycznie – czyli nie ma jednej prawdy. Są tylko –
jak w demokracji – opinie większości. To bardzo mnie rozczarowało. Liczyłam, że
po wskazaniu winnego przez widzów, otrzymamy jednak tę „ostateczną” właściwą odpowiedź.
Wiem, że niektórzy, jak Kurosawa w „Rashomonie”, poddają w wątpliwość możliwość
jej poznania, ale kryminały cenię właśnie za tę dosadność.
To jednak mój problem. Widzowie pewnie wpadną do teatru
więcej niż jeden raz, żeby obejrzeć drugą obsadę (Joanna Kasperek, Mirosław Bieliński,
Łukasz Pruchniewicz), żeby zobaczyć alternatywne zakończenia. Być może i w
Kielcach „Szalone nożyczki” staną się spektaklem granym długie lata przy pełnej
sali. I dobrze.
Komentarze
Prześlij komentarz