Psychoza - recenzja spektaklu
Zabić
widza
[W Teatrze im. S.
Żeromskiego w Kielcach wystawiono „Psychozę”. Niestety, nie Hitchcocka]
Podobno (zgodnie z
tekstem sztuki, która właśnie miała premierę) pragniemy, żeby zrozumiano to, co
mówimy, choć sami tego nie rozumiemy. Produkujemy słowotok, który może wywołać najwyżej
empatię, ponieważ niezdolni jesteśmy do komunikowania sensów.
Nie mam pewności, czy te
tezy miały dotyczyć wszystkich ludzi czy tylko tych dotkniętych chorobą psychiczną.
Śmiem twierdzić, że najlepiej opisują one działania licznych współczesnych
artystów z kręgu postmoderny, która swój ogon zjadła dawno, a teraz, bełkocząc,
trawi chyba genitalia. Zaś co do empatii… PO 30 minutach na widowni miałam coś
między chorobą sierocą z ADHD, po następnych dziesięciu myśli samobójcze, które
zakończyły się autentyczną psychozą i wściekłą nienawiścią w stosunku do aktorów
na scenie. Na szczęście skończyli, kiedy już miałam wstać i pójść rozwalać
dekoracje… Czyli sukces. Jeśli „sztuka” miała dać nam odczuć, co dzieje się „w
środku” z ludźmi chorymi, to udało się. Ostrzegam jednak przyszłych widzów –
było to najbardziej nieprzyjemnie i niepotrzebne doświadczenie (w sferze
intelektualnej dalekie od odkrywczego), jakie spotkało mnie w murach tego
teatru. Minęły czasy klasycznych dramatów. Minęły też (pewnie chwilowo) nowoczesne
psychodramy, w których aktor i autor tekstu nie są już przekazicielami sensów,
a jedynie wyrazicielami prywatnych emocji i sprzedawcami własnej intymności.
Nie. Idziemy krok dalej. Najnowsza produkcja naszego teatru ma najwyraźniej
widza zmusić do wewnętrznej psychodramy i niezasłużonych cierpień, podczas gdy
aktorzy na scenie, twórcy i ich przyjaciele na widowni bawią się w najlepsze w
trakcie spektaklu. Dla mnie powiało tu nie tylko kpiną z widza, ale też z osób
cierpiących na zaburzenia psychiczne.
Chapeau bas jedynie dla
kunsztu aktorów (Dagna Dywicka, Joanna Kasperek, Anna Kłos [gościnnie],
Bartłomiej Cabaj, Andrzej Plata), mamroczących pod nosem tak fatalnie i
mylących kwestie tak mistrzowsko, że aż nabrałam wątpliwości, czy aby w ogóle
ta sztuka ma jakiś tekst, którego musieli się nauczyć na pamięć, czy może
projektują w ramach improwizacji własne fobie, doświadczenia, strzępki wiedzy. Taka
forma przekazu niezwykle rozdrażniała odbiorców. Dramat wydaje się być kompilacją
autentycznych wypowiedzi z sesji terapeutycznych i tekstów naukowych lub
quasi-naukowych, podanych jednak w taki sposób, że nie różnią się one od
bełkotliwych wyznań pacjentów. Czy ma to oznaczać, że cała nasza filozofia,
antropologia, psychologia jest szaleństwem? Że każdy aspekt naszego życia to
jedynie podrygiwania chorego mózgu? Nie mogę się z tym zgodzić. Jednak jedna teza
wyraźnie postawiona w sztuce ma moje poparcie: współczesna psychoanaliza, z
guru siedzącym w fotelu i pacjentem na kozetce czy w ramach „upupiania” posadzonym
na worku z fasolą, to jedna wielka ściema. Kod wypowiedzi pacjenta jest tak
indywidualny (zresztą, jak kod każdego z nas), że każda jego interpretacja,
nieuchronnie wypaczona przez doświadczenia słuchającego, więcej powie o tym
ostatnim niż o chorym. Chyba racje miał Stanisław Lem, pisząc, że jedynym kodem
niepozostawiającym wątpliwości jest kod DNA. Dlatego rozmowa, która z założenia
miała być pomocą, dziś jest karykaturą dialogu, opartą na świetnie wychwyconych
w tej sztuce kliszach językowych z żargonu psychologów, mających ukryć bezradność
terapeutów.
Doskonale ilustruje taki
brak komunikacji scena wizyty „białego człowieka” na odległej wyspie, gdzie
lokalne plemię żyje w cieniu czynnego wulkanu. Ich wierzenia, jak np.: „lawa
jest gniewem boga”, budziły niepochamowane parsknięcia śmiechu z pewnych
punktów audytorium, tak jakbyśmy mieli przyjąć za pewnik, że zabobony tamtych „są
głupie”. Nie rozumiem zupełnie dlaczego. Teoria niezdeterminowania przekładu, powstała
właśnie w wyniku badań kontaktów z takimi plemionami postuluje, że nie jesteśmy
w stanie zrozumieć ani odczuć, co tak naprawdę stoi za wyrazami użytymi przez „dzikich”.
Nawet tak oczywiste desygnaty, jak gniew
czy lawa według Quine’a niekoniecznie
muszą być tym, czym się wydają Europejczykowi a semantyka wyspiarskiego boga może być już absolutnie czymś poza naszym
pojęciem. Dlatego sugestia, że religijne opisanie świata tak zwanych prymitywnych kultur jest szalone jak
bełkot schizofrenika jest dla mnie nie do zaakceptowania. No, chyba, że czegoś
nie zrozumiałam. Jednak nie będę biła się w piersi. Zrozumienie nie było czymś,
o co choć w małym stopniu zadbali twórcy spektaklu.
O co zatem zadbali? Jak przystało
na prężnych młodych twórców postmarksistowskiej kultury, w której żyjemy – o edukowanie
mas. Spektakl skojarzył mi się z filmikami krążącymi po necie, w których panie wyposażono
w kauczukowe jądra a panów w wielkie silikonowe biusty (ach ile kobiet marzy o takim
rozmiarze), które mieli nosić bodaj przez dobę. Dzięki temu mieli oni poczuć
dokładnie, co czuje płeć przeciwna. Nie mogłam nadziwić się bezsensowności
takich działań. Po pierwsze – jak tych kilka osób miało odmienić społeczeństwo –
przecież ich „gadka” do kamery na temat tego, jak źle się poczuli jest nadal
tylko „gadką”, projekcją niemożliwych do odkodowania sensów i wartość takiego
wyznania nie jest większa niż, gdyby same kobiety zapytać o niedogodności
płynące z posiadania dużego biustu. Po drugie, znam sporą grupę osób
posługujących się rozumem, wyśmianą w przedstawieniu logiką oraz zasadami
sokratejskimi, którzy dzięki takim narzędziom lepiej wnikną do wnętrza drugiej
osoby, niż w wyniku opisanych eksperymentów czy po obejrzeniu spektaklu. Być
może przez moment poczuliśmy się jak w potrzasku szaleństwa. Jednak to doświadczenie
się skończyło a jego trwałym efektem pozostało rozdrażnienie, które następnie możemy
wyładować, na przykład pisząc takie recenzje.
Natomiast jeśli chodzi o
nauczenie się czegoś – nietzscheańskie koło wiecznego powrotu, tak usilnie
eksploatowanie w dramacie, może być właśnie alegorią walorów poznawczych
spektaklu. Dziadek Freud, Lacan, Foucault – zainteresowani tematyką znają
postulaty tych panów od dawna a niezainteresowani raczej nie poszerzyli swojej
wiedzy przez kontakt z tą sztuką. Po ponadgodzinnych mękach jesteśmy w punkcie
wyjścia, tylko bardziej zniesmaczeni. Ktoś może powiedzieć: „no ale Ciebie ta
sztuka skłoniła do całkiem poważnych rozważań…”. Może, choć chyba wcale nie
płytsze będę mieć dziś w nocy po kolejnym odcinku „Gry o tron”. Niektórzy
twierdzą, że osoby skłonne do refleksji nawet książka telefoniczna zmusi do
przemyśleń. Ale na poważnie: pewnie „coś jest” w tym spektaklu. Każdy może
sprawdzić sam. Ale na własną odpowiedzialność – lojalnie przypomnę: dawno mnie
nic tak nie poirytowało i znużyło, jak „Psychoza”.
👍
OdpowiedzUsuń