Hańba


Recenzja spektaklu „Hańba” inspirowanego powieścią Johna Maxwella Coetzeego.
http://teatrzeromskiego.pl/spektakle/hanba

Tekturowe misterium
Ostatnia premiera kieleckiego teatru im. S. Żeromskiego nie była tak naprawdę premierą. Pierwsze spektakle zostały zaprezentowane w ramach 29. edycji Malta Festival Poznań. I jest to spektakl „szyty na miarę”, skrojony na potrzeby współczesnego festiwalu. Punktem wyjścia jest znane wszystkim nazwisko – być może nie każdy czytał Coetzeego, ale przeciętny zjadacz chleba wie, że to ten nagradzany literat z RPA, który pisze o „strasznych rzeczach, które tam się dzieją”. Twórcy dokonali adaptacji jego znanej powieści „Hańba”. Na szczęście, ocalając w intersemiotycznym tłumaczeniu część sensów, jakie są przypisywane temu utworowi. Na nieszczęście – chcąc się wpisać w promowany przez instytucje w naszym kręgu kulturowym dyskurs – wytłuszczając oklepane znaki, mające służyć edukowaniu widza, w procesie stwarzania nowego, wspanialszego obywatela. Zaprzęgając ideologie postfreudowskie, feministyczno – genderowe, postkolonialne, posthumanistyczne, tworząc przestrogi dla dzisiejszej Polski (dobrze, że dowiedziałam się o tym z mediów towarzyszących premierze już po przedstawieniu). I oczywiście – bez tego hańbą byłoby zaprezentowanie się festiwalowej publiczności – odzierając z gatków paru aktorów. Zatem mamy produkt spełniający oczekiwania pieczołowicie wytresowanej publiki.
W spektaklu dostrzegamy dwa kluczowe wydarzenia i jeden dopełniający je motyw. Pierwszym wydarzeniem jest uwiedzenie studentki przez profesora nadużywającego władzy. Historia stara jak dzieje szkolnictwa wyższego. Abelard (ten od Heloizy) utracił swe klejnoty a nasz akademik, po doskonale odegranym seansie hipokryzji w trakcie rady uczelnianej – posadę. Proszę mnie nie zrozumieć źle: ja nie lekceważę i nie aprobuję takich aktów. Jednak jakkolwiek tragiczne i traumatyczne są te doświadczenia dla osób w nie uwikłanych – powszechność takich postępków osłabia ich wymowę w dziele artystycznym. Akurat przed wyjściem do teatru oglądałam kryminał produkcji BBC, w którym wątek uwiedzenia studentki przez profesora był jednie mało znaczącym pretekstem w intrydze, a nie przyczynkiem do katharsis. Szczególnie rozmywa się to dziś, w czasie już nieraz skompromitowanej akcji #metoo. Wykorzystywanie władzy realnej lub psychicznej w celu uzyskania korzyści seksualnej dotyka nie tylko uniwersytetów, korporacji, wytwórni filmowych i muzycznych. Publiczne potępianie, często po dekadach, domniemanych sprawców, zamieniło się ostatnio w kult nienawiści wobec białych, dobrze sytuowanych mężczyzn… Swoją drogą, mam niesłabnące wrażenie, że nowocześni twórcy teatralni też dokonują gwałtu na aktorach, wykorzystując swoją przewagę do agresywnej ingerencji w ich sferę intymną, a jakoś w tej grupie zawodowej #metoo nie nabrało rozgłosu… Ale ja staromodna jestem i się nie znam… Reasumując, to okoliczności, oczekiwania odbiorcy, kontekst, dodają powagi analizowanemu wątkowi. A tu mamy białego profesora i czarnoskórą studentkę. Sugerują to ustawiane z przodu sceny manekiny – dwuwymiarowe tekturowe sylwetki, niedokładnie wycięte ze zdjęć, jakby sugerujące nieprzystawalność człowieka do otaczającego go współczesnego świata. Postaci bowiem są odgrywane przez różnych aktorów w ciekawych etniczno-europejskich, nieco barokowych, operowych kostiumach – często to w trakcie jednego dialogu postać jest przejmowana przez inne medium aktorskie, czasem o nieprzystającej do bohatera „płciowości zewnętrznej” (interesujące, nieco Kantorowskie posunięcie). A na dodatek rzecz dzieje się w RPA, gdzie zgodnie z postkolonialną filozofią, biały człowiek jest „coś winien” czarnym obywatelom, którzy po zniesieniu apartheidu dość stanowczo upominają się „o swoje”. Banalny akt uwiedzenia nabiera w tym otoczeniu złowieszczości. Uprawnia wspomnianą narrację o wstrętnym białym bogatym samcu, który powinien zniknąć z powierzchni tej planety. (Spod powierzchni też – patrz „Seksmisja” 😉 )
Drugim kluczowym wydarzeniem jest brutalny gwałt dokonany przez czarnoskórych przejezdnych – i jak się później okazuje, znajomych sąsiada – na młodej białej farmerce. I znowu interpretacja takiego aktu w dziele artystycznym, ale i w życiu, może być uzależniona od okoliczności czy kontekstu. W rozumieniu samej bohaterki, gwałt był częścią procesu odzyskiwania tożsamości przez nowych – starych gospodarzy kraju. Dzieje się tak, gdy kanon repertuaru kulturowego, włączając w niego normy postępowania, jest na nowo tworzony przez grupy, które przesunęły się z peryferii do centrum danej kultury. Jest to proces nieunikniony, ponoć. Jednak, nie można mówić o analogicznym we współczesnej Europie. To nie biały człowiek wszedł na tereny Afrykańczyka, a ten właśnie pojawił się tu. Więc powszechne, choć „zamiatane pod dywan”, gwałty, dokonywane przez przedstawicieli tej grupy (sylwester w Niemczech, „incydent” z Rimini, i wiele innych) nie są wynikiem opisanego wyżej procesu. Oczywiście, można rozciągnąć sprawiedliwość dziejową i odpowiedzialność zbiorową, czyli postulować, że następuje przejęcie Europy w odwecie za skolonizowanie Afryki, ale trudno ten stymulowany przez instytucje proces nazwać naturalnym. Co więcej, w ogólnym ujęciu gwałty nie są przypisane ani jednej płci, ani grupie etnicznej. Po prostu są częścią otaczającego nas świata. Zmienia się jedynie (diachronicznie i w różnych grupach czy kulturach) stopień ich akceptacji.
Mamy zatem dwa powszechnie spotykane dramatyczne wydarzenia i nieskończoną ilość zmiennych wpływających na ich interpretację. I tu wkracza na scenę (niedosłownie) twórca, który jest tu „PANBOGIEM” łączącym je w uniwersum swojego dzieła w jeden akt metafizyczny. Choć niewykluczone, że taka koincydencja mogła zajść w świecie realnym i to na niej wzorował się pisarz, jednak to świadoma decyzja artysty zamienia je w zwarty znak w tekście literackim, znak powtórzony w adaptacji. Zgwałconą farmerką jest córka profesora-uwodziciela. Choć bohater, jak i wielu dziś widzów, odżegnuje się od prostych wykładni żalu, pokuty i zadośćuczynienia, to jednak takie ustawienie wydarzeń otwiera furtkę do podobnych interpretacji. Szczególnie, że córka poprzez niezgłoszenie gwałtu policji, rytualnie przerywa ten zaklęty krąg prywatnej i dziejowej wendetty i to na profesorze spoczywa ciężar fabularnego rozwiązania tej sytuacji. W jednej z końcowych scen zdobywa się on na odwagę i jedzie przeprosić ojca uwiedzionej. Owszem, można sarkastycznie zauważyć, że stchórzył, bo udał się do faceta, licząc na „solidarność jąder”, a nie umiał spojrzeć w oczy samej pokrzywdzonej. Mimo wszystko – poprzez wyduszenie słowa „przepraszam” nadaje znaczenia wspomnianej koincydencji winy i starotestamentalnej kary ciążącej na kolejnych pokoleniach. I to jest to, czego podskórnie wszyscy oczekujemy od sztuki: potwierdzenia wiary w wyższą instancję nadającą sens otaczającym nas zmiennym. I dlatego uważam czas poświęcony tej sztuce za dobrze zainwestowany.
Pozostaje jeszcze ważny w sztuce motyw zwierząt, tak istotny w twórczości Coetzeego. Monolog jego bohaterki Elizabeth Costello, w którym przyrównuje przemysł mięsny do obozów koncentracyjnych, funkcjonuje w świadomości zbiorowej nawet tych, którzy o pisarzu nie słyszeli; wykorzystał go nawet Krzysztof Warlikowski w spektaklu „(A)pollonia”. W naszym przedstawieniu relacje między ludźmi i psami dodają opowieści wielowymiarowości: tak jak boskie ingerencje autora w fabułę stanowią warstwę „meta” w opowieści, tak z drugiej strony dla zwierząt w spektaklu to my jesteśmy „PANBOGAMI”, nadającymi sens ich życiu i przede wszystkim śmierci…
Na zakończenie wspomnę o warstwie muzycznej spektaklu, ponieważ, jak może niektórzy już się zorientowali, jest to moja słabość. W adaptacji pojawiają się liczne analogie do opery – rozumiem, najeźdźczej kultury przeciwstawionej etnicznej prostocie tubylców. Jaka by nie była wykładnia – zespół w stylizacjach na tę sztukę prezentował dobry, wyrównany warsztat wokalny. Podobała mi się emisja Anny Antoniewicz, ale to Bartłomiej Cabaj zachwycił  mnie swoim dobrze postawionym, uroczym, ale i mrocznym momentami głosem, prezentowanym w ariach solowych i wyróżniającym się w pieśniach zespołowych. No i absolutny hit - wiolonczelistka, komentująca akcję na żywo swoim instrumentem! Dzięki Wam!
Kończąc, pragnę napisać tak: idźcie, postarajcie się wygłuszyć na podsuwane sygnały o dużym ładunku ideologicznym i zwyczajnie nacieszcie się tym tekturowym misterium.



Komentarze

  1. Recenzja znacznie lepsza niż spektakl. Za dużo tam było tych wszystkich zabiegów, hopsiupów i ściągania gaci. Po co? Szczególnie że tematyka okołodżenderowa też już mało nośwynośna i wyświechtana. A Murzyni kontra biali w RPA - kogo to u nas rusza?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Pociąg(i) do Islandii

Sięgając po widnokrąg