Do Narni (recenzja)




Dziś byłam dzieckiem. Wiele fajnych rzeczy z mojej ulubionej książki pominięto ale propozycja była spójna i niezwykle atrakcyjna wizualnie. Można robić klasykę bez gwałcenia jej i przy pomocy nowoczesnego alfabetu teatralnego. (pierwsze wrażenia po premierze)







Może wróci Boże Narodzenie


Premiera "Narni" w kieleckim teatrze wywołała uśmiechy na wielu twarzach. Cenne to, ponieważ od kilku dekad  we współczesnym przybytku Melpomene trwają zmagania. Postmodernistyczny teatr usiłuje wyeliminować ze scen dramat, zarówno rozumiany jako literacka podstawa inscenizacji, jak i jako jakikolwiek tekst dający aktorowi stabilną podstawę do wykreowania odgrywanych postaci. Teatr ma się dziać tu i teraz. Tworzony na próbie, dopracowywany ekshibicjonistycznie na oczach widowni. Miejsce historii bądź anegdoty - znaku otwierającego przed widzem szerokie pole do interpretacji – stopniowo zajmuje psychodrama, unaocznianie emocji twórców, które ma doprowadzić do sterowania uczuciami i opiniami widzów. Wyraźne reakcje publiczności ma zastąpić wieloznaczna szydera. Racjonalista, oddający hołd spójności przekazu i chcący samodzielnie odczytywać pokazane dzieło, nie ma czego szukać w propozycjach nowych twórców.
Tak też dzieje się od kilku lat w kieleckim Teatrze im. S. Żeromskiego. I, jak na całym świecie, rośnie tęsknota za teatrem dramatycznym, który, wykorzystując nowoczesne elementy scenicznego abecadła, jak zaskakujące scenografie, projekcje video, anachroniczność inscenizacji, intertekstualność, potrafi zaoferować przedstawienia zadowalające zarówno gusta poszukiwaczy emocji, jak i staromodnych hermeneutyków. Widać to po reakcjach publiczności, entuzjastycznie przyjmującej nie tylko takie „czarne konie – samograje” jak spektakl „Szalone nożyczki”, ale również spektakle trudniejsze, jak „Widnokrąg” czy „Dzika kaczka”.

Niedawną propozycją „Żeromskiego” zrobioną według tej formuły (z poszanowaniem tekstu literackiego i przy wykorzystaniu atrakcyjnej formy) było przedstawienie dla najmłodszych: „Opowieści z Narni. Lew, czarownica i stara szafa”. Ciepło powitane przez rodziców, entuzjastycznie przez dzieci. Na podstawie jednej z najpopularniejszych książek dla młodego czytelnika. Jej autor C.S. Lewis, wraz z  ojcem „Władcy pierścieni” J.R.R. Tolkienem i innymi literatami, w ramach nieformalnego stowarzyszenia Inklingów, działającego w latach 30. i 40. XX wieku w Oksfordzie, rozważał m. in. rolę literatury. Najwyraźniej jedną z tych ról miało być zaszczepienie chrześcijańskich wartości w nowym młodym czytelniku, ponieważ dzieła zarówno Lewisa jak i Tolkiena są utkane z biblijnych aluzji i przekazów. Dlatego znajdują one uznanie nawet u starszych odbiorców.


Niemniej, dorosły widz, który przyszedł ze wspomnieniem lektury, mógł czuć poważny niedosyt, bowiem tę propozycję okrojono z gwałtowniejszych czy głębszych treści, takich jak bombardowania Londynu (przyczyna wyjazdu dzieci na wieś), kilka drastyczniejszych działań Czarownicy i jej sług, studium relacji między rodzeństwem i ukazanie więzi między Aslanem i Łucją. Nie jest to jednak słabością spektaklu, bowiem wynika z konsekwentnego dostosowywania „Narni” do emocji milusińskich. Skoro uznajemy spójność za zaletę – należy Radosława Paczochę (adaptacja tłumaczenia Andrzeja Polkowskiego) i Gabriela Gietzky’ego (reżyseria) chwalić za takie decyzje.
Nie oznacza to jednak, że starszy widz będzie się nudził i nie odnajdzie żadnych pozytywów w przedstawieniu. Jest ono wizualnie piękne, oniryczne, zjawiskowe. W dużej mierze jest to zasługą minimalistycznej, zenistycznej scenografii Marii Kanigowskiej, korespondujących z nią projekcji video (Tving Stage Design). W tym odrealnionym świecie przejście do Narni nie jest zwykłym popchnięciem pleców od szafy, ale transferem ku transcendencji: bohaterowie są przenoszeni do drugiego świata na ramionach tajemniczych zawoalowanych istot. Zwierzęcy bohaterowie nie są groteskowi dzięki cudownym kostiumom, sugerującym bardziej, niż pokazującym przynależność gatunkową (Anna Adamek). Pochwalić też należy ruch sceniczny (Szymon Michlewicz-Sowa, Anna Berek), wprowadzenie licznych partii baletowych w miejsce narracyjnych. Szczególnie niezapomniana jest scena z tańczącym Drozdem (doskonała Joanna Polowczyk, solistka Kieleckiego Teatru Tańca), unaoczniająca nam piękno stworzenia. Uwodzi muzyka (Marcin Nenko).


Kolejnym zapadającym w pamięć elementem jest Lew Aslan. Mistrzowsko odegrany „spod kulisy” przez Jacka Mąkę, jak szaman swoim głębokim głosem i tajemniczym gestem wprawiającego w ruch majestatyczną olbrzymią złotą kukiełkę (animacja Grzegorz Kudła). Lew jest tu kluczem do sukcesu. Ośmieszony lew – do tego zresztą chciała doprowadzić Czarownica – to klęska dobra w świecie przedstawionym, wieczna zima. Śmieszny lew na scenie, to klęska spektaklu w naszym realnym świecie. Lew jednak wygrywa.


Zazwyczaj świetny zespół kieleckiego teatru nie zawiódł i tym razem: Bartłomiej Cabaj jako Piotr niezwykle przekonująco pokazał przemianę w Wielkiego Króla Piotra, nie pierwszy raz sprawiając mi przyjemność swoją obecnością na scenie. Mateusz Bernacik jako Edmund, wyglądem i zachowaniem przywołujący „Buntownika bez powodu”, dobrze wpisał się w całość spektaklu. Żarliwe i prawdziwe były Anna Antoniewicz i Dagna Dywicka, odgrywające moje ulubione dziewczęce wojowniczki Łucję i Zuzannę. Rewelacyjni okazali się Dawid Żłobiński  oraz Andrzej Plata, kreujący spójny i przekonujący repertuar środków do sportretowania swoich niełatwych do odegrania bohaterów (faun Tumnus i bóbr). Im, oraz wszystkim pozostałym aktorom (Mirosław Bieliński, Edward Janaszek, Beata Pszeniczna, Janusz Głogowski) udało się doskonale uniknąć dosłowności w przedstawianiu zwierzęcych i bajkowych bohaterów bez popadania w groteskę czy tak wyczuwalną i nie zawsze akceptowaną przez młodego widza alienację.



(foto Teatr im. S. Żeromskiego)

Na koniec zostawiłam sobie omówienie figury, która ma dla mnie szczególne znaczenie symboliczne. Idealnie sportretowana przez Joannę Kasperek, której postać przypomina, choć nie naśladuje niewolniczo kreacji Tildy Swinton z adaptacji filmowej (ta postać taka MA być i nie ma mowy o plagiacie!). Biała Czarownica jest zimną, posągową, bezwzględną manipulatorką. Kiedy zjeżdża na scenę w swojej gigantycznej lodowej krynolinie, jak postument podtrzymującej ją ponad motłochem – staje się dla mnie właśnie ucieleśnieniem teatru postdramatycznego, w którym nie ma miejsca na wiosnę, Świętego Mikołaja, wyświechtane wartości. Królowa zmraża wszystko dookoła, oponentów bez wyjątku zamienia w kamień (ostracyzm twórców konserwatywnych w dzisiejszym środowisku artystycznym), wmawia Edmundowi, czego tak naprawdę chce i co sobie ceni najbardziej. Czy pokonanie Czarownicy na scenie będzie symbolicznym początkiem bardziej zrównoważonego dialogu teatru z widzem? Nie jestem pewna. Wszak rzeczywistość to nie spektakl dla dzieci i nie da się jej pozbawić szorstkości i pesymizmu.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Pociąg(i) do Islandii

Sięgając po widnokrąg