Bóg jest kobietą....
Bóg jest miłością,
brak jest wartością
Gdyby spojrzeć tylko na pierwszą
część tytułu spektaklu Anny Iwasiuty-Dudy, można by pomyśleć o
starych feministycznych postulatach, zabawnie spuentowanych choćby w
„Dogmie” Kevina Smitha. Wielbiciel klasyki, patrząc na część
drugą pomyśli o mitycznych wojowniczkach, ich zmaganiach z ludźmi,
bogami i półbogami. W przedstawieniu dostrzeżemy może ślady oby
tropów – przecież współczesne „Amazonki” to stowarzyszenie
wspierające doświadczonych chorobą dotykającą właśnie kobiety–
nowotworem piersi. Nie jest to jednak ani manifest ideologiczny, ani
zwykły pamiętnik czegoś, co potocznie nazywa się „walką z
chorobą”. To studium relacji – ze sobą, z absolutem – i
przede wszystkim z partnerem, świetnie skomponowana, z repetycjami,
retardacjami i punktami kulminacyjnymi, opowieść o człowieku w
sytuacji granicznej.
Zastanawiałam się, jak bardzo na
odbiór sztuki wpłynął fakt, że jest ona inspirowana osobistym
doświadczeniem aktorki-autorki. Czy odczytania byłyby inne, gdyby
tekst wypłynął spod pióra literata obrabiającego zbiorowe
doświadczenie dotyczące raka, czy choćby opierającego się na
relacjach znanych mu osób? Nie mówię o jakości tekstu – ten
naprawdę jest dobry, subtelny, mocno liryczny i zmetaforyzowany,
wykorzystujący cały wachlarz środków stylistycznych – chodzi mi
o moc rażenia emocjami. Być może interpretacje byłyby odmienne,
ale... nie ma co dywagować. Ania Iwasiuta-Duda wyrzeźbiła ten
niezwykły słowno-muzyczno-taneczny materiał z własnego życia i
tak należy go odczytywać. Nie ułatwia to jednak pisania
recenzji... Oj nie...
W pierwszej części jednoaktówki
przyglądamy się Kobiecie w rozkwicie kobiecości: uwodzicielskiej,
afirmującej swoją seksualność, prowokacyjnej. W swojej
przekorności drażni ona partnera wizją własnej śmierci.
Przypomina ta część twórczość Poświatowskiej, choćby „Kiedy
u..., kochanie”. Dorobek zmysłowej poetki o chorym sercu (jak
najbardziej niemetaforycznie) zawsze naznaczony był wizją
przedwczesnej śmierci. Takie widmo ciąży też nad początkowymi
scenami spektaklu, jak przeczucie nadchodzącego zła. Mimo tego, że
nikt nie spodziewa się choroby nowotworowej. Ale przecież każdy
przynajmniej raz odganiał od siebie tę natrętną myśl: a co,
jeśli ja...? Kiedy pieśń o śmierci powraca w drugiej części –
po odkryciu zmiany w ciele – brzmi już o wiele groźniej.
Bohaterka musi stawić czoła absurdom dehumanizującej,
uprzedmiotowiającej pacjenta służby zdrowia, co jest świetnie
posumowane w powracającym jak refren rwanym monologu szpitalnym. Jednak to
konieczność zdefiniowania siebie na nowo jest treścią sztuki.
Scenografię stanowią krzywe zwierciadła, przed którymi bohaterka
spędza dużo czasu, wpatrując się w swoje coraz to nowe, wraz z
rozwojem choroby, „ja”. Wypierając nieuniknione, zakrzykując
umniejszanie jej jako kobiety i człowieka, wyszukując wciąż tak w
jej życiu potrzebnych przejawów sensualności i seksapilu. „Wadzi
się” również z Bogiem – to chyba dość oczywisty etap
radzenia sobie z chorobą. Nie ma tu jednak totalnej negacji złego
boga, który beztrosko stworzył sobie nowotwór. Trawestacja
modlitwy „Ave Maria” zdradza raczej potrzebę wsparcia w niedoli,
wsparcia istoty wyższej, a jednocześnie potrzebę solidarności z
innymi poddanymi podobnej próbie. A przede wszystkim apel o
zaakceptowanie osób dotkniętych chorobą. I tu pojawia się
zagadnienie towarzysza.
Uczuciowy związek bohaterki z
partnerem jest akcentowany od samego początku. Kobieta pragnie
miłości zmysłowej, erotycznej. Bardzo ciężko jest osobie zdrowej
wyobrazić sobie, jak cenne są do takiej zachęcające atrybuty
kobiecości. Jak bardzo dojrzały musi być partner, żeby mimo
wypadających włosów, zniekształcenia, a potem braku piersi nie
pozwolić bohaterce utracić samoakceptacji. Jak mocna musi być ich
miłość, żeby przetrwać taką próbę. Miłość wpierająca,
pomagająca ukryć objawy choroby, gdy taka jest potrzeba, ale też
odkryć je i wspólnie stawić czoło zdumieniu świata. Miłość
która musi być silniejsza od strachu przed śmiercią i
samotnością.
W niemej, jeśli chodzi o tekst
mówiony, roli męskiej mogliśmy zobaczyć Wojtka Lisowicza, muzyka
znanego już publiczności Teatru Tetatet z roli akompaniatora w
„Kochajmy się”. Dla tu omawianego projektu stworzył on
doskonałą muzykę ilustracyjną, ale też przejmujące pieśni,
które niejeden raz wykonał na scenie wraz z aktorką. Jej lekko
chropawy, aksamity (jakkolwiek wyświechtana jest ta przydawka, dla
mnie synestetycznie wiąże się z doświadczeniem słuchania Ani
Iwasiuty-Dudy) głos sam z siebie jest nagrodą. Spektakl obroniłby
się nawet jako recital piosenki poetyckiej z akompaniamentem
klawisza i wiolonczeli. Duety z Wojtkiem Lisowiczem, dysponującym
lirycznym, klarownym głosem, stwarzają wrażenie niezwykłej głębi
i wielowymiarowości, mimo niewielkiej liczby podmiotów
wykonawczych. Tego duetu słucha się bardzo dobrze, czekam na płytę.
Zamiast podsumowania. Sztukę tego typu
najlepiej relacjonować na gorąco. Zanim zatłoczony horyzont
wykładni zaciemni wrażenia. Tuz po spektaklu napisałam relację.
Niech stanie się ostatnimi słowami tej recenzji: „Jest
moc, wzruszenie, bez nadmiernego patosu czy psychodramy. Pełen
profesjonalizm i artyzm. Anna
Iwasiuta-Dudek,
jesteś
boginią. Wojtek
Lisowicz,
doskonale
wypełniłeś wolną przestrzeń sceniczną i wokalną. Życzę Wam
wielu przedstawień.
Kto nie był, polecam z serca ❤.”
Kto nie był, polecam z serca ❤.”
Komentarze
Prześlij komentarz