Zróbmy sobie mordercę - Szalone nożyczki


Szalone nożyczki – szkic recenzji

“What you do in this world is a matter of no consequence. The question is what can you make people believe you have done.” [Co robisz na tym świecie to sprawa bez szczególnych następstw. Sztuką jest sprawić, żeby ludzie uwierzyli, że coś zrobiłeś.]
― Arthur Conan Doyle, A Study in Scarlet

Zróbmy sobie mordercę

Mieszane uczucia targały mną, kiedy podążałam do Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach na premierę nowej inscenizacji globalnego hitu – komedii „Szalone nożyczki” w reżyserii Jerzego Bończaka. Z jednej strony obawa, bo, jak już pisałam, nie jestem amatorem komedii. Często czuję się zażenowana w momentach, gdy inni zanoszą się od śmiechu. Z drugiej strony radość, bo uwielbiam oglądać telewizyjne kryminały, szczególnie te tradycyjne brytyjskie, gdzie, podążając za tokiem myślenia głównego bohatera – detektywa, czasem udaje mi się wyzbierać okruchy wskazówek i wskazać mordercę zanim jego nazwisko pada z ekranu. Z nadzieją, że kryminał zdominuje sobotni wieczór, i oczekując obiecanego udziału mnie – widza w prowadzonym na scenie śledztwie zasiadłam wśród teatralnego audytorium. Rzeczywistość trochę różniła się o moich oczekiwań.

Tekst dramatu, zgodnie z autorskimi zaleceniami poważnie znaturalizowany w przekładzie, a nawet mocno „ulokalniony”, jest naprawdę śmieszny. Zgodnie z konwencją, dowcip mało wyrafinowany przeplata się z bardziej inteligentnym humorem, wyśmiewa postawy, nie ludzi, odsłania obłudę i pazerność gatunku homo sapiens. Nie to jest jednak atutem tego przedstawienia. Po krótkiej i dość nieskomplikowanej akcji, prowadzącej do odkrycia morderstwa w mieszkaniu nad salonem fryzjerskim, aktorzy grający policyjnych detektywów inicjują aktywny udział publiczności w spektaklu. Od tej pory nic nie jest pewne – modyfikacjom ulegają dialogi, świat przedstawiony. Aktorzy i inspicjent muszą bez wahania reagować na sugestie ze strony widowni. Widzowie sprawdzają, jak uważni byli podczas śledzenia akcji i jak dobrą mają pamięć do szczegółów. Dialog obu stron prowadzi do wyłonienia winnego w drodze większościowego głosowania. I to odkrywanie swoich możliwości kognitywno-interpersonalnych jest największym atutem „Szalonych nożyczek”. Tak modne i eksploatowane obecnie powiązanie widza z dramatem, jego interaktywność, tu, zamiast postmodernistycznego bicia się w piersi w dualistycznym uwikłaniu: oprawca kontra ofiara, zamiast freudowskiego grzebania w psychice odbiorcy, wywołują dziecinną radość, satysfakcję, zaspokajają naturalna ludzką potrzebę odgrywania ról – tym razem detektywa. I ten prosty acz genialny chwyt jest gwarantem powodzenia.

Nie bez znaczenia jest też obsada. Kielecka inscenizacja ma wiele ról zdublowanych. W sobotnim przedstawieniu szczerze podziwiałam Beatę Pszeniczną, Teresę Bielińska, Jacka Mąkę i Bartłomieja Cabaja. Jednak to na dwóch postaciach, czy też aktorach ich uosabiających spoczywa powodzenie tej komedii. Inspektor grany przez Andrzeja Platę moderuje kontakt sceny z publicznością. Już kiedyś pisałam o wyjątkowym talencie tego aktora do performansów, które wymagają bezpośredniego kontaktu z odbiorcą i dostosowywania działań scenicznych do reakcji widza, jak w stand-upie. Bez jego spontaniczności i okazywanej nieudawanej (a może?) przyjemności kontaktu z nami, widz, najczęściej zdystansowany i sceptyczny, nie stałby się tak aktywnym uczestnikiem dramatu, jak to miało miejsce tamtego i, mam nadzieję, każdego wieczoru.

Drugim motorem dramatu jest postać fryzjera, grana przez Dawida Żłobińskiego. Jest on brawurowo zagraną kwintesencją uczuciowego geja, nieco narcystycznego, o dużej wrażliwości artystycznej i wyczuciu mody. Jeśli można coś tej kreacji zarzucić, to wyłącznie na poziomie scenariusza: lekkie wyuzdanie obyczajowe Toniego jest nieco stereotypowe i mnie razi. Pamiętać należy jednak, że sztuka powstawała dekady temu, kiedy nie byliśmy jeszcze tak skażeni ideą poprawności politycznej. Z drugiej strony, moi homoseksualni znajomi są w sferze publicznej i dziś bardziej konserwatywni w prezentowaniu swoich preferencji. Załóżmy jednak, że bohatera nagle trafiła strzała Amora i stąd jego zachowanie, bo, co by nie mówić, realizując napisane kwestie dialogowe, Dawid spisuje się genialnie.

Moje rozczarowanie tymczasem najbardziej dotyczy tego, co jest atutem spektaklu. Wiedziałam, że widzowie mają możliwość wskazania winnego, ale nie, że tak naprawdę kreują, kto nim zostaje. Moja wspomniana miłość do kryminałów bierze się głównie stąd, że mimo zwodniczych tropów, zwanych w angielszczyźnie czerwonymi – wędzonymi – śledziami, morderca jest zawsze bezsprzecznie wskazany i prawda zostaje zawsze odkryta, mimo matactw, dzięki rozumowi i nauce. W ”Szalonych nożyczkach” poszlaki nam podane są tak skonstruowane, że złoczyńcą może być każdy, a prawda jest wyłaniana demokratycznie – czyli nie ma jednej prawdy. Są tylko – jak w demokracji – opinie większości. To bardzo mnie rozczarowało. Liczyłam, że po wskazaniu winnego przez widzów, otrzymamy jednak tę „ostateczną” właściwą odpowiedź. Wiem, że niektórzy, jak Kurosawa w „Rashomonie”, poddają w wątpliwość możliwość jej poznania, ale kryminały cenię właśnie za tę dosadność.

To jednak mój problem. Widzowie pewnie wpadną do teatru więcej niż jeden raz, żeby obejrzeć drugą obsadę (Joanna Kasperek, Mirosław Bieliński, Łukasz Pruchniewicz), żeby zobaczyć alternatywne zakończenia. Być może i w Kielcach „Szalone nożyczki” staną się spektaklem granym długie lata przy pełnej sali. I dobrze.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Pociąg(i) do Islandii

Sięgając po widnokrąg