Klątwa Kennedych - recenzja

 


Na górze Róża, na dole buta – włożę ci, dziecko, do mózgu druta

Znamienne, że w czasach kontrowersyjnej pandemii kielecki Teatr im. S. Żeromskiego wystawia sztukę, której lejtmotywem jest lekarz niewłaściwie oceniający sytuację. A jeszcze ciekawsze, że ten wielowarstwowy dramat, dekonstruujący historię rodzinną, w którym plenią się słowa i niekiedy sensy, budujący odwołania do wrażliwych dziś tematów społecznych, skutecznie unika bezpośredniego powiązania z bieżącymi tematami medycznymi.

Duet autorski Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin po raz kolejny w „Klątwie rodziny Kennedych” eksploatuje formułę, która przyniosła im uznanie odbiorców. Wybierają oni biografie na tyle kontrowersyjne, żeby na ich podstawie móc snuć osobiste opowieści z wyraźnym odcieniem ideologicznym – w najogólniejszym rozumieniu słowa „ideologia”. I, choć bliskie bywają mi poruszane przez nich kwestię, zawsze mam wrażenie, że oryginalne narracje historyczne na temat wybranej postaci są same z siebie, głębsze, bardziej poruszające i po prostu bardziej wciągające.

Tym razem chodzi o Kennedych i legendarną już tabloidową klątwę ciążącą nad nimi. Bo kiedy przyjrzymy się biografiom Kennedych – faktycznie sporo z nich umarło w okolicznościach mocno nienaturalnych. Ale chodzi też o rodzinę o ponadprzeciętnych osiągnięciach, choć, jeśli się nad tym zastanowić – standardowo realizującą mit amerykański o bodaj dziewiętnastowiecznych korzeniach. Musimy pamiętać, że warunki, w jakich powstał amerykański kult postępu i dążenia do bycia najlepszym w każdej dziedzinie, były odmienne od tych na starym kontynencie, a nasze europejskie wartości, choć czasem podobnie nazwane, nie pomogą w zrozumieniu amerykańskiej mentalności. Tam bycie coraz lepszym jest obowiązkiem, wynikającym z nieustannych zmian środowiska. Udoskonalamy się, nie żeby poprawić świat, ale dlatego, że on nieustannie ewoluuje ku doskonałości i jest naszym obowiązkiem dotrzymywać mu kroku. Nie można też zapominać, że stare amerykańskie elity składały się z tzw. WASPów – białych, anglosaskich protestantów. To, że w ich gronie znalazła się rodzina o pogardzanych irlandzkich korzeniach i na dodatek katolicka, jest już niesamowite. I z pewnością musieli za to zapłacić cenę wyrzeczeń i upokorzeń. Dlatego, kiedy już znaleźli się na szczycie, powinni byli ważyć każdy krok. Nie robili tego jednak. Bracia Kennedy zapragnęli odmienić zardzewiałe przyzwyczajenia starych elit. Nie byli pozbawieni wad i z pewnością „zaliczyli” wiele potknięć i skandali. Ale to właśnie oni, między innymi walczyli o równe prawa afroamerykańskich obywateli, promowali zapewniające je ustawy, To JFK wprowadził do Białego Domu czarnoskórych pracowników na odpowiedzialne stanowiska, jak na przykład do grona osób odpowiedzialnych za ochronę prezydenta. To Jacqueline otworzyła w Białym Domu szkołę dla latorośli pracowników, w której potomstwo prezydenta uczyło się z dziećmi o wszystkich kolorach skóry. To ona oficjalnie pojawiła się na pogrzebie Martina Luthera Kinga, dając tym samym wyraźny sygnał o swoim stanowisku w tej sprawie.

Co zatem się stało, że ludzie budujący podwaliny dzisiejszego lewicującego systemu wartości stali się celem brutalnego ataku ze strony artystów te właśnie wartości promujących? Bo ta sztuka jest złośliwym pamfletem na gromadę głupców z arystokratycznymi pretensjami i żądzą władzy. Otóż, podstawę do ataków i oskarżeń dała tragiczna i mocno mnie poruszająca historia Rosemary Kennedy, upośledzonej (w wyniku powikłań okołoporodowych) siostry prezydenta. I nie dość, że krewni nie zaakceptowali jej takiej, jaką była (a nie mogli, realizując mit, którego częścią stali się), to jeszcze śmieli poddać ją (po stanowczym nacisku obiecującego cuda rodzinnego lekarza) lobotomii – popularnemu i promowanemu przez wielu medyków zabiegowi, który, jak już na początku wieku postulowano, miał czynić cuda – a zniszczył mnóstwo żywotów. Historia mocno wstrząsająca, ale – to wrażenie nie opuszczało mnie przez większość spektaklu – nieuczciwie wykorzystana, żeby ukierunkować słuszny gniew wobec konserwatywnych katolików. Czy nimi byli, szczególnie młodsi Kennedy? Niekoniecznie. Czy to ważne? W marksistowskiej wizji świata gniew musi byś skanalizowany i wyraźnie ukierunkowany dla dobra ogółu, więc – nieważne.

Piszę dotąd, czym nie jest ta sztuka, pora zatem napisać czym jest. Dla mnie jest to sztuka o błędzie lekarskim – rezultacie buty, poczucia bycia panami żywotów. I płynącej z tego przekonania arogancji. O braku empatii wobec pacjentów, prowadzącym do okrucieństwa wobec nich. Spektakl opiera się na trzech świetnych mocnych scenach, z których każda jest oskarżeniem lekarzy i służb medycznych. W pierwszej lekarz zabrania matce Kennedych przeć bez jego asysty, każe czekać. Rytuał porodu od tysiącleci przeprowadzany przez kobiety zostaje z fatalnym skutkiem zakazany przez chełpliwego konowała. To doprowadza do niedotlenienia małej Rosie i jest początkiem rodzinnych nieszczęść. Druga przejmująca scena to gwałt na dziewczynie – dokonany w ośrodku przez ludzi, którzy mieli ją chronić i leczyć. Trzecia – kulminacyjna – to dosadny opis lobotomii w scenie okraszonej nagraniami z takich procedur. Zabieg ten, który zadufany w sobie lekarz przedstawiał jako pewny sposób na przywrócenie Rosie „normalności”, zamienił ją w kalekę. Jednak trzy sceny to za mało, żeby stworzyć udany spektakl. Niestety, tu potrzeba tego czegoś nieuchwytnego, co nazwałabym talentem literackim, słów, które poniosą tragedię ku wyżynom katharsis, Tego jednak zabrakło dramaturżce. Monologi męczą i usypiają. Co gorsza, autorzy powtarzają pomysły ze swoich wcześniejszych propozycji – flirt Rosie z panami z widowni niebezpiecznie przypomina podobną scenę z „Carycy Katarzyny”.

Mimo niedociągnięć, ta sztuka jest dla mnie istotna. Po pierwsze, w czasach, kiedy nasze codzienne działania są sterowane przez grupę „wszechwiedzących” medyków, dobrze jest przypomnieć światu, że medycyna nie jest idealną nauką, sumą niepodważalnych reguł, a jedynie zbiorem hipotez opisanych na tyle spójnie, że nikt ich aktualnie nie podważa. Że wśród lekarzy są chorobliwie ambitni ludzie bez empatii, którzy w imię pieniędzy i sławy gotowi są zaryzykować życie innych. Że procedury przedstawiane jako bezpieczne i poprawiające jakość życia mogą mieć skutek odwrotny. Warto o tym pamiętać. Po drugie – w ostatniej scenie Rosie pyta nas, czemu to ona, ze swoim malutkim ilorazem inteligencji, nie może zostać prezydentem. To oczywiście uniwersalny głos poparcia dla wykluczonych, kwestionowania narzucanych konwencji. Jednak ta sztuka nie może uciec od współczesnych odczytań. Jedna odpowiedź cisnęła mi się na usta: Rosie, lepiej nie, już Platon marzył, żeby to jednak mądrzy rządzili społecznościami… Czego sobie i Państwu życzę.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiersze Lema w tłumaczeniu

Pociąg(i) do Islandii

Sięgając po widnokrąg